To już ostatni ramadanowy obiad czwartkowy, pomyślałam więc, że trzeba zaproponować coś postnego. Dlatego pokażę Wam, czego i gdzie nie jadłam w Tunezji.
Podeszłam do sprawy sumiennie, przejrzałam wszystkie zdjęcia, przywołałam wspomnienia (ostatecznie jestem tu już 3 tygodnie i to, co wydarzyło się na początku pobytu wydaje mi się prehistorią) i oto wyniki.
Najpierw Bizerta. W tym mieście nie napiłam się kawy w tej miło wyglądającej kawiarni,
bo była zamknięta, z pewnością z powodu ramadanu. Nie zjadłam też nic na bazarze, bo... jakoś straciłam apetyt.
Natomiast w tym miejscu nie posiliłam się,
bo najpierw myślałam, że to pomnik. W ghańskim Cape Coast widziałam kiedyś pomnik kraba, więc uznałam, że tu postawili sobie wielką muszlę. Po jakimś czasie okazało się, że byłam w błędzie i muszla kryje w sobie smażalnię naleśników.
Niestety miała zacząć działać dopiero po iftarze, a my nie mogłyśmy tyle czekać.
W Kairuanie nie zjadłam tych ciasteczek,
bo pan dopiero wiózł je do sklepu (a poza tym wciąż obowiązywał post). Natomiast w tej cukierni nic nie kupiłam,
bo, gdy już odzyskałam słuch po wystrzale armatnim zwiastującym koniec postu,
nie w głowie były mi słodkie ciastka. Chciałam wreszcie zjeść coś konkretnego. Słonego, ciepłego i mokrego. Ciastka nie spełniały tych wymagań, zwłaszcza te różowe i niebieskie.
W poszukiwaniu restauracji trafiłyśmy do tej kawiarni:
Jak widać na zdjęciu jest to lokal obchodzący w tym roku setne urodziny, co niestety nie zmienia faktu, że pożywić się w nim nie da. Arabskie kawiarnie służą do wielogodzinnego przesiadywania przy szklaneczce słodkiej herbaty i jedzenia się w nich nie podaje. Nie do każdej też mogą wchodzić kobiety. Czy akurat do tej to nie wiem, weszłyśmy tylko, żeby zrobić kilka zdjęć,
a potem wróciłyśmy do poszukiwania prawdziwego jedzenia.
To tyle, jeśli chodzi o Kairuan. Do omówienia został jeszcze Tunis. W stolicy (tu często używa się tego określenia, bo po arabsku nazwa państwa i miasta brzmi tak samo) nie napiłam się tych napojów,
bo nie wiedziałam, kto jest właścicielem tej taczki. Nie zjadłam też baranich kiełbasek od żadnego z tych panów (dym wskazuje miejsca grillowania):
bo chwilę wcześniej najadłam się czymś innym. Wtedy pierwszy raz, widziałam takie stoiska z merguezami (czyli baranimi kiełbaskami właśnie) i strasznie się zasmuciłam, że omija mnie wspaniale pachnące pożywienie. Na szczęście kiełbaski to dość popularne danie i w kolejnych dniach udało mi się naprawić błąd. Teraz już jestem mądra i gdy wieczorem na ulicy widzę dym, to walę jak w dym :). Nie dalej jak wczoraj na kolację miałam bagietkę z merguezami, pomidorem, cebulą i harissą oczywiście.
Chyba też wczoraj pisałam Wam o restauracji, którą zwiedzałyśmy na starym mieście.
Obejrzałyśmy wszystkie jej sale z zapleczem i tarasami włącznie, ale nie przyszło nam do głowy, żeby zasiąść przy takim stoliku:
Chyba uznałyśmy, że to lokal nie na naszą kieszeń.
Takim z pewnością jest restauracja, którą oglądałyśmy dziś. Przed wejściem wisiała kartka, zapraszająca na ramadanowy posiłek za jedyne 50 dinarów (normalnie kosztuje 8-10). Nie zasiadłyśmy więc przy tym stoliku:
zwiedziłyśmy tylko wykwintne wnętrza:
i poszłyśmy dalej, snuć się po wąskich uliczkach Medyny i czekać na koniec ramadanu.
Ach, jak sobie wyobrażę to miasto pełne otwartych restauracji i kawiarni, w których można odpocząć w cieniu popijając chłodne napoje albo sącząc pachnącą miętą herbatę...
Podeszłam do sprawy sumiennie, przejrzałam wszystkie zdjęcia, przywołałam wspomnienia (ostatecznie jestem tu już 3 tygodnie i to, co wydarzyło się na początku pobytu wydaje mi się prehistorią) i oto wyniki.
Najpierw Bizerta. W tym mieście nie napiłam się kawy w tej miło wyglądającej kawiarni,
bo była zamknięta, z pewnością z powodu ramadanu. Nie zjadłam też nic na bazarze, bo... jakoś straciłam apetyt.
Natomiast w tym miejscu nie posiliłam się,
bo najpierw myślałam, że to pomnik. W ghańskim Cape Coast widziałam kiedyś pomnik kraba, więc uznałam, że tu postawili sobie wielką muszlę. Po jakimś czasie okazało się, że byłam w błędzie i muszla kryje w sobie smażalnię naleśników.
Niestety miała zacząć działać dopiero po iftarze, a my nie mogłyśmy tyle czekać.
W Kairuanie nie zjadłam tych ciasteczek,
bo pan dopiero wiózł je do sklepu (a poza tym wciąż obowiązywał post). Natomiast w tej cukierni nic nie kupiłam,
bo, gdy już odzyskałam słuch po wystrzale armatnim zwiastującym koniec postu,
nie w głowie były mi słodkie ciastka. Chciałam wreszcie zjeść coś konkretnego. Słonego, ciepłego i mokrego. Ciastka nie spełniały tych wymagań, zwłaszcza te różowe i niebieskie.
W poszukiwaniu restauracji trafiłyśmy do tej kawiarni:
Jak widać na zdjęciu jest to lokal obchodzący w tym roku setne urodziny, co niestety nie zmienia faktu, że pożywić się w nim nie da. Arabskie kawiarnie służą do wielogodzinnego przesiadywania przy szklaneczce słodkiej herbaty i jedzenia się w nich nie podaje. Nie do każdej też mogą wchodzić kobiety. Czy akurat do tej to nie wiem, weszłyśmy tylko, żeby zrobić kilka zdjęć,
a potem wróciłyśmy do poszukiwania prawdziwego jedzenia.
To tyle, jeśli chodzi o Kairuan. Do omówienia został jeszcze Tunis. W stolicy (tu często używa się tego określenia, bo po arabsku nazwa państwa i miasta brzmi tak samo) nie napiłam się tych napojów,
bo nie wiedziałam, kto jest właścicielem tej taczki. Nie zjadłam też baranich kiełbasek od żadnego z tych panów (dym wskazuje miejsca grillowania):
bo chwilę wcześniej najadłam się czymś innym. Wtedy pierwszy raz, widziałam takie stoiska z merguezami (czyli baranimi kiełbaskami właśnie) i strasznie się zasmuciłam, że omija mnie wspaniale pachnące pożywienie. Na szczęście kiełbaski to dość popularne danie i w kolejnych dniach udało mi się naprawić błąd. Teraz już jestem mądra i gdy wieczorem na ulicy widzę dym, to walę jak w dym :). Nie dalej jak wczoraj na kolację miałam bagietkę z merguezami, pomidorem, cebulą i harissą oczywiście.
Chyba też wczoraj pisałam Wam o restauracji, którą zwiedzałyśmy na starym mieście.
Obejrzałyśmy wszystkie jej sale z zapleczem i tarasami włącznie, ale nie przyszło nam do głowy, żeby zasiąść przy takim stoliku:
Chyba uznałyśmy, że to lokal nie na naszą kieszeń.
Takim z pewnością jest restauracja, którą oglądałyśmy dziś. Przed wejściem wisiała kartka, zapraszająca na ramadanowy posiłek za jedyne 50 dinarów (normalnie kosztuje 8-10). Nie zasiadłyśmy więc przy tym stoliku:
zwiedziłyśmy tylko wykwintne wnętrza:
i poszłyśmy dalej, snuć się po wąskich uliczkach Medyny i czekać na koniec ramadanu.
Ach, jak sobie wyobrażę to miasto pełne otwartych restauracji i kawiarni, w których można odpocząć w cieniu popijając chłodne napoje albo sącząc pachnącą miętą herbatę...
Oni dużo tych ciasteczek kolorowych jedzą?
OdpowiedzUsuńWłaśnie obejrzałam Makłowicza z Tunezji, był na półwyspie Bą (sorry, fonetycznie piszę, na szybko), w mieście Nabel, słynącego z ceramiki i cytrusów. Pokazywał brik - pieróg, ten co był u Ciebie, z tuńczykiem i płynnym jajkiem, merguezy - baranie kiełbaski (ale bym zjadła taką kiełbaskę!), oliwę tunezyjską - kilka rodzajów.
Pokazywał danie robione przez miejscowego szefa: krewetki pieczone w amforze. Danie wyglądało na proste i możliwe do zrobienia w Polsce, chyba zrobię! Do dużych surowych krewetek dodaje się sól, pieprz, kurkumę, kmin rzymski, słodką paprykę, zgnieciony czosnek, oliwę, pastę z pomidorów, harissę, miesza się. Potem dodaje się pomidory pokrojone w kostkę, zieloną paprykę pokrojoną, cebulę w krążkach, czarne pokrojone oliwki bez pestek. Dodaje się tylko odrobinę wody i wkłada do amfory, ale może to być zwykłe ceramiczne naczynie (nie mam! mam szklane) i wkłada do piekarnika. Po wyjęciu wyglądało wspaniale! Może jutro zrobię, raz się żyje :-)
Jeszcze pokazywał berberyjski chleb - nazywa się tabuna.
Gdyby nie Twój wyjazd, nie obejrzałabym tego programu :-)
No tak się właśnie zastanawiałam czytając, skąd Ty amforę weźmiesz... mogę Ci przywieźć taki gliniany dzbanek, co się go wypełnia cukierkami i tłucze podczas obrzezania. Tylko czy on żaroodporny jest?
UsuńOni chyba ogólnie lubią słodycze, a w ramadanie to już szczególnie. A żeby było strojnie i kolorowo też lubią :)
Kiełbaski są bardzo dobre i pikantne. Ale chyba podróży by nie przetrwały niestety
a krewetki to włupinkach czy obrane?
Usuńale teraz to trzeba biec do leclerca i zakupic ciasto na brik .. :)
Usuńtrzeba. Na szczęście jest dość tanio. I tak ładnie się nazywa po polsku: ciasto typu północnoafrykańskiego :)
UsuńA te baranie głowy pewnie są najlepsze :-)
OdpowiedzUsuńMoże i tak, ale te zęby i krwawe kałuże na podłodze...
UsuńNo i stało się: jadłam prawdziwe merguezy w Warszawie!
OdpowiedzUsuńGdzie?? Opowiadaj!! Mamy tunezyjską restaurację?
UsuńMarokańską. Może być?
OdpowiedzUsuńMaghreb, na Burakowskiej. Jeszcze były tajiny: pulpeciki z sardynkami i wołowina ze śliwką. I bardzo dobra kawa, o smaku różanym, słodziutka. I wino szare.
Najbliższa okolica tej restauracji to jakieś zagracone podwórko z warsztatami samochodowymi, ale sama knajpka jest bardzo miła i estetyczna.
A, wiem! Byłam tam kiedyś. ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to są merguezy. Nawet się ostatnio zastanawiałam, czy ta restauracja jeszcze istnieje, fajnie, że tak.
UsuńAle miałaś pyszny obiad!!!