W Malezji wiele jest jadłodajni, które polegają na tym, że
dokoła dużego – najczęściej zadaszonego – placu ulokowane są dziesiątki stoisk
oferujących przeróżne dania. Człowiek kupuje co chce, siada z tym przy stoliku
i - nawet jeśli ruch jest duży i klientów mnóstwo
– może mieć pewność, że najdalej po minucie podejdzie kelner ze stoiska z
napojami z pytaniem, co podać do picia.
Wszystko działa bardzo sprawnie, a do tego jedzenie w takich
miejscach jest tanie i smaczne, dlatego często się tam stołowałam.
zupę je się pałeczkami i łyżką, do ryżu podawany jest widelec. I łyżka
Szczególnie spodobały mi się dwa miejsca.
W George Town lubiłam pójść na plac przy nadmorskiej
promenadzie i usiąść sobie nad samą wodą.
takie tam jadłam :)
Oczywiście wieczorem, kiedy
malezyjski upał nieco odpuszczał, a w porcie i na statkach zapalały się
światełka.
Natomiast w Kuala Lumpur jadłodajnia, z której korzystałam,
miała dwie zalety. Pierwsza, która w ogóle skusiła mnie do przyjścia, to
samoobsługowe stoisko z tanim ryżem.
Tak się nazywało. A polegało na tym, że
pani dawała mi talerz z ryżem, na którym układałam sobie, co tylko chciałam.
Dzięki temu, podczas jednego posiłku mogłam spróbować nawet czterech czy pięciu
dań.
Obłożywszy ryż z każdej strony
przeróżnymi, najczęściej zupełnie mi nieznanymi potrawami, podchodziłam do
pani, a ona mówiła hmmm…i na chwilę zastygała w zadumie. Potem zaś oznajmiała:
7,5 albo 8 (ringgitów, które są warte prawie tyle samo co złotówki). Jeśli nie
wzięłam żadnego mięsa, to zdarzało mi się nawet zapłacić 5.
obiad za niecałe 5 zł
Zaś kiedy dobrałam
się do marynowanej wieprzowiny, cena wzrosła do 9. Co wciąż jest bardzo
przyzwoitą ceną za sycący posiłek.
wieprzowina to te czerwonawe plasterki z prawej
Drugą zaletą tej jadłodajni była jej klientela. Zwłaszcza
rano, w porze z jakichś powodów nieatrakcyjnej dla turystów. Wtedy w lokalu
pojawiali się starzy Chińczycy. Prawie przy każdym stoliku siedział jeden,
dwóch lub więcej panów w starszym wieku. Nie przychodzili, żeby się najeść,
żaden z nich nie zamawiał jedzenia. Pili herbatę z małych czarek, czytali
chińskie gazety i żywo komentowali najnowsze wydarzenia. Tak sądzę, bo co
chwila pokazywali sobie jakieś zdjęcia i artykuły. Ci, którzy siedzieli sami,
odwracali się do panów przy sąsiednich stolikach i czytali im co ciekawsze
kawałki. Trudno stwierdzić czy się znali, czy też dzielili się nowinami z
obcymi ludźmi. Gdy herbata w czajniczku się kończyła, prosili o dolewkę i
kontynuowali omawianie świata.
No i okazało się, że jadłodajnia, która początkowo wydawała
mi się mało przytulnym miejscem, takim z którego wychodzi się natychmiast po
skończeniu posiłku, może być całkiem sympatyczną herbaciarnią.
Ja też zamówiłam herbatę, ale jak wynika z obserwacji –
osobom przed 70. rokiem życia podaje się ją nie w czajniczku i czarkach, a w
dużym szklanym kuflu.
herbata w Malezji to poważne zagadnienie, któremu poświęcony będzie oddzielny odcinek
No cóż, widać do niektórych spraw trzeba dorosnąć…
Dobrze że jestem przed śniadaniem, bo narobilas mi apetytu tym omletem z groszkiem :) i herbatka do tego obowiązkowo - chińska.
OdpowiedzUsuńI zrobiłaś sobie omlet na śniadanie?
Usuńmuszę zaplanować jakąś kulinarną podróż życia!
OdpowiedzUsuńBardzo polecam!
Usuń