środa, 1 października 2014

Na drogach Madagaskaru

Spodobało mi się to wspominanie Madagaskaru. Mam nadzieję, że i Wy nie macie nic przeciwko kontynuacji tego tematu. Dziś o podróżowaniu po wyspie.

pięknie jest na Madagaskarze


Lemury, baobaby, dzika afrykańska przyroda pachnąca wanilią – tak wyobrażałam sobie moje wspomnienia z wakacji na Madagaskarze.
 
tak rośnie wanilia
 
Okazało się jednak, że coś innego zostało mi w pamięci najdłużej i uczyniło je naprawdę niezapomnianymi i egzotycznymi. Tym czymś jest podróżowanie. Bo podróżowanie na Madagaskarze to prawdziwa przygoda. Zaczyna się już od przyjścia na dworzec autobusowy. Na kolejowy raczej nie należy przychodzić, bo choć prawie w każdym większym mieście znajduje się budynek dworca i często jest to jedna z najokazalszych budowli w okolicy, to jednak pociągi po Madagaskarze nie jeżdżą.

na pierwszym planie środki transportu dalekobieżnego, w tyle transport miejski
 
 Tak więc, idziemy na dworzec autobusowy, dajmy na to, w Ambositrze. Czas przyjścia nie ma większego znaczenia, trzeba być rano, bo podróż, nawet ta niedaleka, trwa długo i  dobrze jest ją rozpocząć jak najwcześniej, ale dokładna godzina nie jest istotna i tak nie ma żadnego rozkładu jazdy, autobus rusza po prostu wtedy, gdy jest gotowy. Przed dworcem czekają na podróżnych naganiacze, którzy próbują znaleźć jak największą liczbę pasażerów do swojego autobusu. Biały turysta jest szczególnie łakomym kąskiem, wiadomo głupie to i naiwne, wszystko można mu wcisnąć i jeszcze zażądać podwójnej opłaty. Tak więc na widok trzech objuczonych plecakami dziewcząt, podrywają się wszyscy. Łapią za co się da, za rękę, koszulkę, plecak, każdy ciągnie w swoją stronę i każdy wykrzykuje żeby wsiadać do czerwonego autobusu, wszystkie inne są niewygodne, popsute i w ogóle do niczego, tylko czerwonym dojedziemy tam gdzie chcemy. Nie bardzo wiemy o co chodzi, po co rozrywają nas na części, skoro wszyscy i tak proponują ten sam autobus? Rzut oka na plac dworcowy wyjaśnia sytuację, prawie wszystkie stojące tam pojazdy są czerwone. Dobra, z czystym sumieniem możemy obiecać, że pojedziemy czerwonym. Naganiacze wydają się chwilowo usatysfakcjonowani, puszczają nas ale czujnie stoją o krok z tyłu. Teraz trzeba wybrać pojazd. Na to, że będzie wygodny nie ma co liczyć, wszystkie są tak samo stare i zdezelowane, jedyna rzecz, która nas interesuje, to ilu pasażerów już siedzi w środku. Wiadomo, że odjazd nastąpi wtedy, gdy auto będzie pełne, więc im więcej osób już jest, tym szybciej to będzie. Tu trzeba zaznaczyć, że „pełne” na Madagaskarze oznacza troszkę coś innego niż u nas. W charakterze autobusów jeżdżą tu minibusy, które normalnie zabierają dziewięciu pasażerów. „Pełne” są wtedy, gdy w środku siedzi przynajmniej piętnaście osób, nie licząc oczywiście kierowcy i jego pomocnika, do którego obowiązków należy między innymi upychanie pasażerów. Zaglądamy więc przez okna i wybieramy pojazd, w którym jest najpełniej. Wtedy do akcji znów wkraczają naganiacze. Jeden z nich szepcze nam do ucha: „Nie dajcie się nabrać, to nie są pasażerowie, ten to brat kierowcy, a to jest jego żona i dzieci, siedzą tak specjalnie, żeby się wydawało, że jest pełno. Chodźcie do mojego autobusu, tam są prawdziwi pasażerowie”.

tak też się jeździ po wyspie

Kiedy uda się wreszcie dokonać wyboru, następuje etap drugi – czekanie. Potrzeba kilku dni, żeby się przestawić i zacząć inaczej patrzeć na czas. Na początku człowiek denerwuje się, „dlaczego nie jedziemy, o której ruszymy, przecież ja mam plany, chcę dziś jeszcze coś załatwić, spieszy mi się!” Po jakimś czasie widzimy, że taka postawa prowadzić może jedynie do wrzodów żołądka. Trzeba myśleć inaczej, podróż to poważna sprawa, wymaga czasu, będzie trwać tyle ile musi, ani mniej ani więcej. Czekamy więc cierpliwie. Czasem parę minut, a czasem więcej, godzinę, dwie lub nawet trzy. W końcu jednak ruszamy. Przed nami dwieście kilometrów czyli około siedem godzin jazdy.

Madagaskar :)

Na opisanie dróg Madagaskaru brakuje mi słów, większego skupiska dziur w życiu nie widziałam. Dlatego jeździ się po nich raczej powoli, a każda podróż trwa długo. Wszyscy próbują więc usadowić się w miarę możliwości wygodnie, trzeba przygotować się na wiele godzin niemiłosiernego trzęsienia i podskoków. Nie jest to jednak łatwe, pomocnik kierowcy robi wprawdzie co może, upycha ludzi z całych sił, miesza chudych i grubych, by jak najlepiej wykorzystać miejsce, ale cudów nie ma. Jeśli na ławce przewidzianej na trzy osoby, siedzi pięć, nie ma siły, szósta nie będzie miała wygodnie. Jechałam kiedyś cztery godziny w ten sposób, że siedziałam jedynie lewym pośladkiem, prawą nogą zapierałam się o drzwi a lewą wbijałam gdzieś między dwie siedzące przede mną osoby.

na malgaskiej drodze

 Tak więc jedziemy sobie wygodnie, czerwony malgaski pył wpada nam w oczy, bo w oknie jest wybita szyba, podziwiamy widoki, jest pięknie. Nagle autobus staje, jeden z pasażerów chce wysiąść. Żeby go wypuścić, muszę wyjść i ja, co pozwala na chwilę rozprostować kości. Rozglądam się dokoła. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont ciągnie się jałowa czerwona ziemia, z rzadka znaczona termitierami. Nigdzie nie widać żadnego domu, żadnego śladu ludzkiej bytności. Droga jest jedna, ta którą jedziemy. Skąd, u licha, ten człowiek wiedział gdzie ma wysiąść?! Wszystko wkoło wygląda dokładnie tak samo, nawet drzew tu nie ma. I po co on tu wysiada? Gdy odjeżdżamy, obserwuję tego mężczyznę. Zarzucił sobie na ramię tobołek i poszedł w tę pustkę. Wyglądał jakby wiedział dokąd idzie...

Podróż na Madagaskarze pisana jest przez duże „P”. Nie wolno jej lekceważyć. Nigdy. Nawet jeśli do pokonania mamy tylko dwadzieścia kilometrów. Przychodzimy na dworzec w Toliarze popołudniu, bo wydaje nam się, że wystarczy godzina, by znaleźć się nad oceanem, gdzie chcemy odpocząć kilka dni. To oczywisty błąd, o czym przekonamy się już niedługo. Na początku wszystko wygląda jak zawsze. Wsiadamy do ciężarówki, pełniącej tu rolę autobusu i cierpliwie czekamy. Odpędzamy stada much, które zwabiają ryby patroszone przez jakąś kobietę tuż pod kołami naszego pojazdu i uśmiechamy się do współpasażerek i ich dzieci pełzających nam po kolanach. Po godzinie udaje się uzbierać komplet pasażerów. Można ruszać, ale w tym celu kilku mężczyzn musi wysiąść i popchnąć ciężarówkę. Potem wskakują w biegu i jedziemy. Pierwszy przymusowy postój mamy zaraz po wyjechaniu z miasta, kiedy tylko bita droga zmienia się w piach. Silnik zaczyna się krztusić i gaśnie. Trzeba popchnąć. Po paru kilometrach zatrzymujemy się, dwoje pasażerów chce wysiąść. Stanąć było łatwo, ruszyć niestety nie. Tym razem nawet pchanie nie pomaga, wszelkie próby kończą się niepowodzeniem. Musimy poczekać, na jakiś samochód, który mógłby nas pociągnąć. Piętnaście minut czekania i na drodze, w tumanach kurzu nadjeżdża furgonetka. Kierowca przyczepia linę, wszyscy czekają w napięciu. Udało się, co prawda sznurek się urwał, ale jedziemy, to się liczy. Zachód słońca nadchodzi wielkimi krokami, wszyscy woleliby być już wtedy w domu. Niestety, przejeżdżamy trzy, może cztery kilometry i znów stajemy. Zaczyna robić się ciemno, wkoło tylko wydmy, droga słabo rysuje się wśród wszechpanującego piasku. W tych warunkach odrzucamy pomysł pójścia na piechotę i razem ze wszystkimi czekamy, siedząc na poboczu. Gdy zapadają zupełne ciemności z oddali słyszymy warkot silnika, to nadjeżdża następny autobus. Jego kierowca stara się pomóc, ale wszelkie próby pchania i ciągnięcia spełzają na niczym. Ostatecznie zapada decyzja: samochód zostaje, a my przesiadamy się do drugiego autobusu. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, w tym drugim jest przecież tak samo ciasno jak w naszym. To tak jakby do malucha, w którym siedzi siedem osób, ktoś próbował wsadzić kolejne sześć. W Polsce sprawa wyglądałaby beznadziejnie, na Madagaskarze mieścimy się i my i nasze bagaże. Co prawda moje koleżanki jadą na dachu, ale kto by się przejmował takim drobiazgiem. Dla mnie znalazło się wyśmienite miejsce tuż koło kierowcy, na metalowej skrzyni. Jadę w pozycji półleżącej, bo skrzynia jest duża i na siedząco bym się nie zmieściła. Na każdym wyboju podskakuję i boleśnie opadam na metalowe siedzisko. Po paru minutach, jedna ze współpasażerek wyjmuje spod głowy swojego dziecka poduszkę i podsuwa pod moją zbolałą kość ogonową. Zyskuje tym moją dozgonną wdzięczność! Kiedy wreszcie dojeżdżamy do celu jest bardzo późny wieczór, ale dzięki znajomości, zawartej przez moje koleżanki na dachu, szybko znajdujemy miły hotelik. Siedząc na tarasie słyszymy szum oceanu. Obejrzymy go dopiero jutro, ale to dobrze, dziś jest dzień podróży, nie można łapać dwóch srok za ogon.


Na Madagaskarze podróżuje się też promem, na przykład z Soanierana – Ivongo na Wyspę Świętej Marii, gdzie, przy odrobinie szczęścia można zobaczyć wieloryby. Prom, a właściwie taka większa łódka jest prawie pełny, gdy przychodzimy do portu. Wspaniale, zaraz odpłyniemy – cieszymy się i chcemy wsiąść na pokład. Zostajemy jednak powstrzymane, najpierw trzeba się zarejestrować. Dwóch umundurowanych policjantów prowadzi nas na posterunek. W małym baraku siedzą trzej funkcjonariusze i zawzięcie walą w klawisze starych maszyn do pisania. Jeden z nich przerywa zajęcie, bierze nasze paszporty i pieczołowicie przepisuje wszystkie dane do wielkiej księgi. Idzie mu to dość wolno i martwimy się czy prom nie odpłynie bez nas, ale zostajemy uspokojone. Wszystko jest pod kontrolą, kapitan wie i czeka. Po rejestracji wracamy do portu i wsiadamy na łódkę. Oprócz nas jest tu jeszcze dwoje białych – holenderskie małżeństwo przemierzające Madagaskar na rowerach. Oni i my to jedyne osoby, które nie mają na sobie kapoków. Zastanawiamy się o co chodzi, czy Malgasze tak bardzo boją się wody? Może nie umieją pływać? Sprawa wyjaśnia się po pięciu minutach od wypłynięcia. Słychać zbiorowe westchnienie ulgi i wszyscy zdejmują kapoki. Okazuje się, że wyjście z portu jest bardzo zdradliwe, wiele łodzi się tu wywraca i topi. Ale pokonaliśmy już ten niebezpieczny kawałek, udało się i teraz nikt się nie boi. Jak miło, że mówią nam o tym dopiero teraz!

tu przeprawa promowa przez rzekę
 
Dalsza podróż jest już zwyczajna, rozmawiamy z Holendrami, pozwalamy się dotykać dzieciom, które nigdy nie widziały z bliska tak przeraźliwie bladej skóry, która na dodatek staje się jeszcze jaśnieje, jeśli naciśnie się ją mocno palcem. Dotknięte miejsce na chwilę zupełnie bieleje, dziw nad dziwy. Cieszą się dzieci, cieszymy się my, morze szumi, słońce świeci, ławica kolorowych rybek przepływa za burtą. Madagaskar...

Widziałam kilka gatunków lemurów, zbierałam owoce baobabów, chodziłam po niesamowitych wąwozach płaskowyżu Tsingy, kąpałam się w oceanie, a jednak jeśli ktoś prosi mnie, bym opowiedziała o Madagaskarze, zawsze najpierw mówię mu o podróży. To ona jest główną bohaterką moich malgaskich wspomnień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz