Opowieści o Jordanii nigdy za
wiele, bo po pierwsze to wspaniały kraj, a po drugie jeden z niewielu na
Bliskim Wschodzie, który można wciąż odwiedzać, nie obawiając się o życie. Kiedyś
pisałam już o pustyni i o Petrze, a dziś przeczytajcie proszę
fragment moich wspomnień sprzed lat, z mojego pierwszego pobytu w Jordanii.
tak wtedy wyglądałam, dziś jestem kilka ładnych lat starsza :)
Dżarasz to jeden z najlepiej zachowanych na Bliskim Wschodzie przykładów rzymskiego prowincjonalnego miasta. Jego świetność przypadła na czasy panowania Aleksandra Wielkiego. Żyło tu wtedy 20 tysięcy mieszkańców. Dziś w ruinach nie mieszka nikt, ale świetność czuć nadal.
Jest piękny hipodrom, na którym w sezonie turystycznym odbywają się
wyścigi rydwanów, są dwa amfiteatry, a przede wszystkim jest ogromny plac i
wiodące od niego ulice, otoczone wspaniałą kolumnadą.
Na ulicach wciąż leży
antyczny bruk, w którym znaleźliśmy wgłębienia od kół starożytnych powozów.
Obejrzeliśmy też świątynie i kościoły pochodzące z czasów bizantyjskich. W
świątyni Artemidy przysiedliśmy na chwilę ze szklaneczką kawy (obowiązkowo z
kardamonem) i patrzyliśmy jak rzymskie miasto miesza się z tym dzisiejszym,
muzułmańskim.
Głos muezina, który dobiegał z pobliskiego meczetu, wcale nie
przeszkadzał, przeciwnie, dopełniał obrazu tego miejsca, które wybudowali
wprawdzie Rzymianie, ale użytkowali też Bizantyjczycy, muzułmanie i krzyżowcy.
Z Dżarasz pojechaliśmy oglądać
ruiny innego miasta. Umm al-Dżamal czyli „matka wielbłądów”, to siedziba
Nabatejczyków, zbudowana w I w. p.n.e. Niestety po trzęsieniu ziemi z roku 747
zostało z niej niewiele.
I może wycieczka do tego miejsca nie byłaby warta
wspominania, gdyby nie jej aspekty dodatkowe. Żeby dojechać do Umm al-Dżamal,
musieliśmy przesiadać się dwa razy. Każda kolejna miejscowość, w której
wysiadaliśmy, była coraz mniej skażona kontaktem z Europą. Coraz większe
zainteresowanie budziła nasza obecność i coraz trudniej było się porozumieć po
angielsku. Mimo tego nie byliśmy zdani sami na siebie. Wszyscy usilnie
próbowali nam pomóc, mówili do nas bardzo dużo i opiekowali się nami jak tylko
mogli najlepiej. Pożałowałam, że nie mówię po arabsku, bo rozmowa z tymi ludźmi
na pewno byłaby bardzo ciekawa. Cóż, może do następnej wyprawy na Bliski Wschód
trochę się poduczę, tym razem musiała nam wystarczyć mowa ciała. [no i trochę
się poduczyłam! J].
Kontakt werbalny nawiązaliśmy dopiero w drodze powrotnej, w autobusie pełnym
studentów wracających z uniwersytetu w Mafrak, do domu w Ammanie. Opowiadali
nam o swoim życiu, pytali z czym w Polsce kojarzy się Jordania i poprosili,
żebyśmy po powrocie powiedzieli wszystkim, że ich kraj to nie tylko Beduini na
wielbłądach. Że żyją tu nowocześni, otwarci na świat ludzie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz