sobota, 18 października 2014

Jordania raz jeszcze


Opowieści o Jordanii nigdy za wiele, bo po pierwsze to wspaniały kraj, a po drugie jeden z niewielu na Bliskim Wschodzie, który można wciąż odwiedzać, nie obawiając się o życie. Kiedyś pisałam już o pustyni i o Petrze, a dziś przeczytajcie proszę fragment moich wspomnień sprzed lat, z mojego pierwszego pobytu w Jordanii.

 
tak wtedy wyglądałam, dziś jestem kilka ładnych lat starsza :)


Dżarasz to jeden z najlepiej zachowanych na Bliskim Wschodzie przykładów rzymskiego prowincjonalnego miasta. Jego świetność przypadła na czasy panowania Aleksandra Wielkiego. Żyło tu wtedy 20 tysięcy mieszkańców. Dziś w ruinach nie mieszka nikt, ale świetność czuć nadal.
 
 
Jest piękny hipodrom, na którym w sezonie turystycznym odbywają się wyścigi rydwanów, są dwa amfiteatry, a przede wszystkim jest ogromny plac i wiodące od niego ulice, otoczone wspaniałą kolumnadą.
 
 
Na ulicach wciąż leży antyczny bruk, w którym znaleźliśmy wgłębienia od kół starożytnych powozów. Obejrzeliśmy też świątynie i kościoły pochodzące z czasów bizantyjskich. W świątyni Artemidy przysiedliśmy na chwilę ze szklaneczką kawy (obowiązkowo z kardamonem) i patrzyliśmy jak rzymskie miasto miesza się z tym dzisiejszym, muzułmańskim.
 
 
Głos muezina, który dobiegał z pobliskiego meczetu, wcale nie przeszkadzał, przeciwnie, dopełniał obrazu tego miejsca, które wybudowali wprawdzie Rzymianie, ale użytkowali też Bizantyjczycy, muzułmanie i krzyżowcy.

Z Dżarasz pojechaliśmy oglądać ruiny innego miasta. Umm al-Dżamal czyli „matka wielbłądów”, to siedziba Nabatejczyków, zbudowana w I w. p.n.e. Niestety po trzęsieniu ziemi z roku 747 zostało z niej niewiele.
 
 
 
I może wycieczka do tego miejsca nie byłaby warta wspominania, gdyby nie jej aspekty dodatkowe. Żeby dojechać do Umm al-Dżamal, musieliśmy przesiadać się dwa razy. Każda kolejna miejscowość, w której wysiadaliśmy, była coraz mniej skażona kontaktem z Europą. Coraz większe zainteresowanie budziła nasza obecność i coraz trudniej było się porozumieć po angielsku. Mimo tego nie byliśmy zdani sami na siebie. Wszyscy usilnie próbowali nam pomóc, mówili do nas bardzo dużo i opiekowali się nami jak tylko mogli najlepiej. Pożałowałam, że nie mówię po arabsku, bo rozmowa z tymi ludźmi na pewno byłaby bardzo ciekawa. Cóż, może do następnej wyprawy na Bliski Wschód trochę się poduczę, tym razem musiała nam wystarczyć mowa ciała. [no i trochę się poduczyłam! J]. Kontakt werbalny nawiązaliśmy dopiero w drodze powrotnej, w autobusie pełnym studentów wracających z uniwersytetu w Mafrak, do domu w Ammanie. Opowiadali nam o swoim życiu, pytali z czym w Polsce kojarzy się Jordania i poprosili, żebyśmy po powrocie powiedzieli wszystkim, że ich kraj to nie tylko Beduini na wielbłądach. Że żyją tu nowocześni, otwarci na świat ludzie.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz