wtorek, 30 września 2014

Lemury i spółka

Wczoraj, szukając zupełnie czegoś innego, natknęłam się na moje stare teksty. Napisane kilka lat temu, są wspomnieniami dawnych podróży (tak dawnych, że ja zdjęcia robiłam tam jeszcze na kliszy, a cyfrowy aparat jednej z moich koleżanek był dla nas cudowną machiną, z którą obchodziłyśmy się jak z jajkiem). Pozwólcie zaprosić się więc na wspominanie wspomnień. Na początek Madagaskar.
 

Samolot z Paryża ląduje w Antananarivo, późnym wieczorem. Nie jest to najlepsza pora na pierwsze kroki w obcym, afrykańskim mieście, ale co robić, Air France to właściwie jedyna linia latająca z Europy na Madagaskar.
       Odbieramy więc bagaż i wychodzimy z lotniska. Natychmiast otaczają nas tłumy ludzi proponujących swoje usługi. Jak tu wybrać kogoś, kto nas nie oszuka i bezpiecznie dowiezie do miasta? Postanawiamy pojechać wyraźnie oznakowaną, najlepiej państwową taksówką. Rozglądamy się i stwierdzamy, że takich nie ma. Musimy zadowolić się zwykłym samochodem. Dobrze, ale niech przynajmniej podjedzie pod lotnisko, pójście w krzaki, na które namawia nas kierowca, wydaje się nam lekko ryzykowne. Okazuje się jednak, że to niemożliwe, usługa, którą oferuje jest nielegalna i policja mogłaby mu wlepić mandat. Umawiamy się więc, że pójdziemy kawałek dalej na ulicę, a on przyprowadzi samochód. Czekając na kierowcę pocieszamy się, że ostatecznie on jest jeden, a my, co prawda same dziewczyny, ale za to trzy, jakoś damy radę. Po kilku minutach samochód podjeżdża i okazuje się, jak bardzo się myliłyśmy. Ich też jest trzech, razem z kierowcą przyjechało dwóch kolegów, oni siedzą z przodu, my mamy się zmieścić z tyłu. Nie bardzo się nam to podoba, ale jest pierwsza w nocy, lotnisko już opustoszało, nie mamy innej możliwości dostania się do miasta.
         Po drodze chłopaki zaczynają nas podrywać, a my zastanawiamy się czy w ogóle jedziemy w dobrą stronę. Na propozycję spotkania następnego dnia, odpowiadamy, że nasi mężowie przylatują jutro z Reunionu, więc niestety nie możemy. To kończy sprawę, dalsza droga upływa w milczeniu. Po około czterdziestu minutach, szczęśliwie dojeżdżamy do wybranego przez nas hotelu .

stolica Madagaskaru

Tak zaczęła się nasza podróż po Madagaskarze. Następne dni też obfitowały w emocje.
       Na pierwszy ogień poszły lemury, symbol wyspy. Te miłe ssaki naczelne, żyją tylko tu i dlatego stanowią główny punkt programu dla każdego turysty. Żeby zobaczyć różne ich gatunki, musiałyśmy odwiedzić kilka parków narodowych i sporo się nachodzić po rozmaitych górach i lasach.

większość lemurów zupełnie nie ma parcia na szkło
 
Ale opłacało się, widziałyśmy nie tylko lemury katta, podobne do dużych kotów z pręgowanymi ogonami, znane z filmu „Lemur zwany Rollo”, ale też czarno-białe, misiowate wari i sifaki, których nazwa pochodzi od dźwięków, które wydają. Kiedy się nawołują, krzyczą coś jakby „si – fak”.

lemur katta
 
Oprócz lemurów, Madagaskar słynie też z baobabów. Rośnie ich tu aż sześć gatunków. Te ogromne drzewa, które wyglądają jak posadzone do góry nogami, z korzeniami pnącymi się do nieba, są naprawdę niesamowite.
 
 
Najwięcej turystów przyciąga aleja baobabów, znajdująca się koło Morondavy, miasta na zachodzie wyspy. Tuż przed zmierzchem zjeżdżają tu tłumy, każdy chce zobaczyć zachód słońca nad aleją. Oprócz turystów i baobabów jest tu zawsze dużo miejscowych dzieci, które znakomicie wiedzą, że spotkanie z białym człowiekiem oznacza cukierki, długopisy, a może nawet coś więcej.


Przybiegają więc już na godzinę przed zmierzchem, ustawiają się w wystudiowanych pozach przy baobabach, a kiedy zrobi się im zdjęcie, natychmiast proszą o drobny upominek. Potem z tornistrów wyciągają zeszyty i chwalą się swoimi wypracowaniami z francuskiego i zadaniami z matematyki. Nie ma siły, biała ciocia, po godzinnej rozmowie z dzieckiem, po wspólnej recytacji wierszyków i poprawieniu błędów w rachunkach, nie odjedzie ot tak, nic nie zostawiając. Ja pozbyłam się kilku długopisów, koralików i apaszki. Dzieciaki były zachwycone, ale ja też. W ogóle kontakt z małymi Malgaszami dostarczał zawsze wiele radości obu stronom. W miejscach, gdzie rzadko można spotkać białego człowieka, traktowały nas jak egzotyczne zwierzątka, dotykały, macały, sprawdzały, czy aby na pewno takie dziwo istnieje. Tam, gdzie wiedziały, co to znaczy turysta, wybiegały na nasz widok z dzikimi okrzykami i prosiły o cukierki. Któregoś razu, podarowałam im kilka malutkich pluszowych misiów. Nie przypuszczałam, że te zabawki są takie śmieszne. Dzieci bardzo chętnie przyjęły prezenty, po czym zaczęły zwijać się ze śmiechu. Każde kolejne nadchodzące dziecko uważnie oglądało maskotki i przyłączało się do zbiorowego rechotu. Po kilku minutach wioska pełna była tarzających się ze śmiechu berbeci.

Jedną z większych atrakcji Madagaskaru jest, wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, rezerwat Tsingy de Bemaraha. Wapienny płaskowyż, który na skutek erozji, przekształcił się w coś jakby las skalnych iglic (stąd jego nazwa, „tsingy” w lokalnym języku znaczy właśnie „iglica”) podarował nam niezapomniany spacer przez niezliczone wąwozy, szczeliny i jary. Czasem była to bardziej wspinaczka niż spacer, ale pod czujnym okiem przewodnika i w specjalnej uprzęży, czułyśmy się zupełnie bezpiecznie. Po drodze widziałyśmy wiele endemicznych gatunków drzew i nawet udało się nam spotkać lemury.

zupełnie jak profesjonalny grotołaz :))
 
Tsingy są naprawdę bardzo interesujące, ale dostać się do nich nie jest łatwo. Przejechanie stu pięćdziesięciu kilometrów, które dzielą je od najbliższego, w miarę cywilizowanego miasta, zajęło nam osiem godzin. Jechałyśmy samochodem z napędem na cztery koła, inny w ogóle nie wchodzi w grę, bo droga wiedzie przez piaszczyste, wyboiste ścieżki i strumienie, które trzeba pokonywać w bród. Oprócz tego sporo czasu zajęło nam przeprawianie się promem przez większe rzeki, no i pchanie naszego pojazdu. Inaczej w ogóle nie chciał ruszać. Na szczęście tsingy zrekompensowały wszelkie poniesione trudy.  Pierwszego dnia, zaraz po przyjeździe zrobiłyśmy trasę zwaną „Małe Tsingy”. Łatwy spacer wśród niższych iglic, który pozwala zorientować się w charakterze tego terenu i rozbudza apetyt na więcej. A następnego dnia „Wielkie Tsingy”, czyli to co rezerwat ma najlepszego. Przechadzka po ostrych szczytach, wiszących mostkach, przeciskanie się przez szczeliny tak wąskie, że całkiem poważnie doszłam do wniosku, że przed wejściem powinno być ostrzeżenie dla osób otyłych.


Po tych wszystkich atrakcjach, uznałyśmy, że  warto kilka dni poleniuchować nad oceanem. Pojechałyśmy więc do Maromiandra, wioski położonej kilkanaście kilometrów od zwrotnika koziorożca. Znajduje się tu kilka miłych hotelików z bungalowami nad brzegiem morza, prowadzonych przez białych ekspatriantów. Właścicielkę naszego, młodą Francuzkę, można było codziennie rano zobaczyć, jak galopuje na swoim gniadym koniu po plaży. Wieczorami zaś, krążyła po hotelowej restauracji, rozmawiała z gośćmi, zapraszała na występy lokalnych muzyków, piła przy barze waniliowy rum. Wiem, że na pewno musiała też pracować i miała, jak każdy, różne kłopoty, ale i tak trochę jej zazdrościłam.


Po paru dniach kąpania się w oceanie, nurkowania, pływania małymi lokalnymi żaglówkami i jedzenia świeżych owoców morza, trudno było wrócić do hałaśliwej i brudnej Tany, jak Malgasze nazywają swoją stolicę. Ale czas naglił, pora powrotu do domu zbliżała się nieubłaganie. Jeszcze więc tylko zakupy na stołecznym bazarze, wiklinowe kosze, ręcznie haftowane obrusy, drewniane maski i znów jesteśmy na lotnisku. Ale po miesiącu spędzonym na Madagaskarze, nie boimy się już podejrzanych taksówek. Wiemy, że ludzie są tu niezwykle życzliwi i choć starają się zarobić na swoje skromne życie, w każdy możliwy sposób, to na pewno nie chcą nas skrzywdzić.
Z żalem żegnamy Madagaskar, wyspę kochających lemurów.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz