Idzie jesień, długie wieczory, w które tak przyjemnie jest
owinąć się kocem i siedząc w wygodnym fotelu, oddać lekturze ciekawej
książki. Najlepiej takiej przenoszącej nas w odległe czasy lub egzotyczne
krainy. Albo w jedno i drugie jednocześnie. Do takich książek zalicza się „Pożegnanie
z Afryką” Karen Blixen. Wszyscy oczywiście
znamy film z Meryl Streep i Robertem Redfordem i rzadko komu przychodzi do
głowy sięgać jeszcze po książkę. A tymczasem…
Jadąc pierwszy raz do Kenii i wiedząc, że będę w posiadłości
pani Blixen, wzięłam „Pożegnanie z Afryką” ze sobą. Zaczęłam czytać i ku mojemu
ogromnemu zdumieniu stwierdziłam, że książka ta jest zupełnie niepodobna do
kinowego przeboju z Hollywood. Nie ma w niej praktycznie zupełnie
miłosnej historii, stanowiącej podstawę filmu, za to jest o niebo więcej
szalenie interesujących opowieści z życia kolonialnej Kenii. Książka o Dunce, próbującej
oswoić dla siebie kawałek Afryki, o jej zetknięciu
z mentalnością i zwyczajami lokalnej ludności, okazała się pasjonującą lekturą,
która dała mi znacznie więcej radości, niż gdyby była to tylko historia romansu
ze słoniem w tle.
Jednak to film zdobył wieczną sławę i teraz zwiedzając dom
pani Blixen, ogląda się głównie rekwizyty i kostiumy, które były używane przy
jego produkcji.
Ale jeśli ktoś podejmie trud wyjścia poza dom i elegancko
przystrzyżony trawnik i pójdzie ścieżką wijącą się wśród bujnej afrykańskiej
roślinności, to spotka prawdziwe pamiątki z czasów, gdy duńska baronowa żyła i pracowała
w Afryce.
urządzenia używane do produkcji kawy
No i oczywiście widoki są z pewnością wciąż te same. Można
więc usiąść sobie na ławce przed domem
i popatrzeć na majaczące gdzieś na
horyzoncie śniegi Kilimandżaro, choć one akurat urzekły innego wielkiego
pisarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz