Sułtanat Brunei to małe państewko, w którym miałam okazję
spróbować różnych niebanalnych rzeczy.
Do jedzenia oczywiście. W Bandar Seri
Begawan (to chyba stolica o najdziwniejszej nazwie na całym świecie)
centrum brunejskiej stolicy
mieszkałam
tuż obok targu jedzeniowego. To znaczy nie takiego z marchewką i jajkami, tylko
ze stoiskami serwującymi gotowe potrawy. Do zjedzenia na miejscu i na wynos.
Oj, objadłam się tam nieprzytomnie. Prawie wszystko było dobre i egzotyczne.
Pewnie w Polsce trudno by było kupić składniki do większości
z tych dań. Na szczęście znalazłam przepis na coś, co zapowiadało się smacznie
i wymagało użycia samych dostępnych u nas produktów.
Przygotowałam więc wszystko, co potrzebne i przystąpiłam do
pracy.
Najpierw nastawiłam ryż. Brązowy basmati. Gotował się spokojnie, pięknie
przy tym pachnąc, a ja w tym czasie obierałam i kroiłam warzywa: marchewkę,
białą rzodkiew, ogórka i dymkę ze szczypiorkiem.
W woku podsmażyłam przez chwilę ząbek czosnku, a potem
dorzuciłam wszystko, co pokroiłam. Smażyłam warzywa kilka minut, czekając aż
ryż będzie miękki. Zanim to się stało, wsypałam jeszcze do woka przyprawy:
kmin, kardamon, cynamon, kolendrę i goździki.
Potem nastąpił najdziwniejszy
według mnie moment – do warzyw należało włożyć łyżkę tahiny. Pasta sezamowa
kojarzy mi się stanowczo z Bliskim Wschodem, a nie z kuchnią rodem z Borneo,
ale kazali, to dołożyłam.
W końcu wrzuciłam ryż, który się wreszcie ugotował, wszystko
wymieszałam i polałam sosem sojowym oraz sokiem z cytryny. No, może raczej
pokropiłam.
Wyszło bardzo smaczne, tahina wbrew moim obawom dodała
potrawie przyjemnego akcentu. A strączki groszku dorzuciłam z własnej
inicjatywy – brakowało mi trochę żywego koloru.
Następnym razem wracamy do Europy i będziemy jeść po
bułgarsku. Zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz