Zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, dlaczego tak wiele państw ma w swojej nazwie słowo „Gwinea”? Mnie nie spędzało to snu z powiek, do momentu, gdy chciałam znaleźć w Internecie przepis na kolejne danie do projektu KrajKuchni. Miało być z Gwinei, ale nie z Gwinei Bissau ani z Gwinei Równikowej. Z Papui Nowej Gwinei też nie, ale to państwo jakoś mniej mi mieszało szyki. Natomiast trzy afrykańskie Gwinee przysporzyły mi tyle roboty, że zaczęło dręczyć mnie pytanie o powód tego wspólnego nazewnictwa.
W polskim Internecie nie znalazłam odpowiedzi, ale na szczęście są też Internety innojęzyczne. Obejrzałam sobie zatem ciekawy filmik kogoś, kto był chyba inspiracją dla twórców serialu „Teoria wielkiego podrywu” i już wiem.
Samo słowo „Gwinea” pochodzi prawdopodobnie z jednego z
rodzimych języków wybrzeża Afryki Zachodniej i oznacza czarnego człowieka. Tak
Europejczycy nazwali cały wielki pas lądu ciągnący się od dzisiejszego Senegalu
przez między innymi Ghanę i Benin aż po – również dzisiejszy – Kamerun. Dlatego też monetę,
którą produkowano z ghańskiego złota, nazwano gwineą.
Europejczycy podzielili Afrykę między siebie i różne kawałki kontynentu dostały przymiotniki, stając się Gwineą Francuską, Portugalską i Hiszpańską.
W XX wieku nadszedł czas uzyskiwania niepodległości i ustanawiania
nowych nazw. Niektóre kraje tworzyły zupełnie nowe słowa, inne pozostawały przynajmniej
częściowo przy tych z czasów kolonialnych. I tak Gwinea Francuska po prostu odcięła
kojarzący się źle człon i nazwała się Gwineą. Kiedy kilka lat później Gwinee
Hiszpańska i Portugalska zostawały niepodległymi krajami, musiały nie tylko
odrzucić europejskie fragmenty nazwy, ale też dodać coś, co odróżniałoby je od siebie.
No i tak mamy Gwineę Bissau i Gwineę Równikową.
No, skoro już mamy jasność, to możemy zabrać się za
gotowanie.
Po długim poszukiwaniu i wielokrotnym sprawdzaniu, czy na
pewno czytam o właściwej Gwinei, postanowiłam, że dziś zaprezentuję Wam gwinejski
napój imbirowy.
Potrzeba do niego: imbiru, cukru, pomarańczy i cytryny oraz cynamonu i goździków, które z nieznanego mi powodu mam w postaci mieszanki (zupełnie jakbym od dawna zajmowała się hurtową produkcją gwinejskich napojów).
Najpierw obrany i drobno pokrojony imbir, cukier, cynamon
i goździki wkłada się do emaliowanego garnka (dopuszczalny też szklany) i
zalewa wrzątkiem. I odstawia w ciepłe miejsce na godzinę. Najlepiej ustawić
garnek na słoneczku, ale ja robiłam napój w pochmurny dzień, więc musiało
wystarczyć, że w mojej kuchni jest ciepło.
Po godzinnym nabieraniu treści, zawartość garnka odcedza się. Gęste idzie do śmieci, a do rzadkiego należy dolać sok z cytryny i pomarańczy.
I jeszcze trochę wody. Napój znów musi godzinę stać w cieple, a potem można go już pić. Na ciepło, z lodem albo z dodatkiem gazowanej wody.
Ja wypiłam napój w temperaturze pokojowej. Bardzo był smaczny
i zdaje się zdrowy. Podejrzewam też, że może być dobry na dolegliwości dnia następnego, jak myślicie?
A następnym razem będzie kolejna Gwinea, tym razem ta ze
stolicą w Bissau. Zapraszam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz