Kilka dni temu pisałam o zmianach, jakie zauważyłam na Kubie
w stosunku do sytuacji z roku 2006. Ponieważ okazało się, że jest ich więcej
niż się spodziewałam, obiecałam, że temat będę kontynuować. Zatem, do dzieła.
Poprzedni wpis zakończyłam wspomnieniem autobusów, które zniknęły
z ulic Hawany. Pozostańmy jeszcze chwilę przy temacie transportu. Wielkie
amerykańskie samochody z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku to jeden z
najbardziej rozpoznawalnych kubańskich obrazków. I to się nie zmieniło, wspaniałe
staruszki w dalszym ciągu przemierzają drogi kraju, o którym tubylcy
najczęściej mówią po prostu „ la isla”, czyli wyspa. Równie niezmienna
pozostaje chęć turystów, pragnących przejechać się autem, które być może
widziało Batistę albo Hemingwaya. Zmiana sytuacji polega zaś na tym, że kilka
lat temu właściciele samochodów musieli proponować przejażdżkę skrycie,
rozglądając się nerwowo na boki. Starszy pan, który wiózł nas na plażę w
Trynidadzie najpierw sam zaproponował kurs, potem stwierdził, że jednak nie, bo
to nielegalne, następnie przemyślał sprawę, zawrócił i dogonił nas na drodze.
- Wsiadajcie – powiedział. – Ale bardzo was proszę, jeśli
będzie kontrola, powiedzcie, że jesteście moimi znajomymi i po prostu jedziemy
razem na wycieczkę.
Tak było w 2006 roku. W 2015 większość samochodów - nie
tylko amerykańskich, ale też radzieckich moskwiczów i ład – ma za szybą
tabliczkę „taxi” i wozi turystów bez lęku i zupełnie jawnie.
maluchów też jest sporo, ale one na taksówki mniej się nadają
Koło hawańskiego
Kapitolu stoi cały szereg lśniących w karaibskim słońcu różowych, żółtych i
błękitnych aut, których właściciele proponują przejażdżkę po mieście. Mają
nawet coś jakby foldery ze zdjęciami największych turystycznych atrakcji, jakie
zobaczy się podczas takiego kursu.
te wszystkie pojazdy to taksówki, riksza po lewej stronie też. W tle Teatr Wielki, Kapitol jest po drugiej stronie ulicy
Skoro jesteśmy przy Kapitolu, to od razu płynnie mogę przejść
do kolejnej zmiany. Nie tylko ten najbardziej charakterystyczne budynek w
centrum miasta, ale też stojący obok Teatr Wielki i wiele innych budowli w
historycznej części Hawany, jest w remoncie.
Kapitol w remoncie, a za nim teatr też w remoncie
Dziewięć lat temu wyjechałam z
Kuby z poczuciem, że jeśli ktoś chce na własne oczy zobaczyć to fantastyczne
miasto, to musi się spieszyć, bo za parę lat zostanie z niego jedynie kupa
gruzów. Teraz już nie mam takiej obawy. Być może zwykłe domy mieszkalne wciąż
są w fatalnym stanie, ale przynajmniej najpiękniejsze pałace i kolonialne
rezydencje powoli odzyskują dawny blask. Plaza Vieja czy Plaza de la Catedral
prezentują się już naprawdę wspaniale i w żaden sposób nie ustępują podobnym
placom w innych miejscach na świecie.
barok kubański, czyli katedra w Hawanie
Co prawda tracą w ten sposób trochę tego
wyjątkowego hawańskiego czaru, który wypełnia bardziej zaniedbane uliczki, ale
turystyczne zachwycanie się piękną ruiną jest jednak mocno egoistyczne.
A
przecież życzymy dobrego życia sympatycznym Kubańczykom, prawda? Dlatego pięknie
rzeźbione oberwane balkony, kolorowe pranie suszące się w pokojach bez dachu i
wyrastające z okien drzewa wkładam do szufladki zatytułowanej „wspomnienia
miejsc magicznych” i szczerze mam nadzieję, że remonty obejmą nie tylko
budynki wzdłuż Malecónu oraz na głównych placach, ale i zwykłe domy mieszkalne.
Zwłaszcza, że większość z nich też jest piękna i zabytkowa.
No, teraz to już chyba wszystko. Jak widać, jest nadzieja.
Choć z drugiej strony, zmiany zmianami, a życie na Kubie wciąż nie należy do
najłatwiejszych. Do nieustannej
indoktrynacji mieszkańcy wyspy pewnie przywykli i być może nie zauważają już nawet wszechobecnych haseł propagandowych.
Nasze miasta zalepione są szczelnie reklamami, na Królowej Karaibów nie ma ich w ogóle
(potraficie sobie to wyobrazić? Żadnych reklam!). Jednak wszędzie tam, gdzie u
nas widnieją podobizny gwiazd seriali, zdjęcia jajek, szamponów czy kosiarek, na
Kubie wiszą plakaty z hasłami sławiącymi socjalizm, rewolucję, Che i Fidela.
Nawet na wsiach czy przy autostradzie napisami ozdobione są przydrożne kamienie
i płoty. Jeśli chodzi o estetykę, to właściwie nie wiem, kto ma gorzej, u nich
napisy, u nas kawał surowej karkówki….
kochamy, naśladujemy, pamiętamy
Oczywiście wiem, że nie chodzi tu tylko o psucie krajobrazu.
Hasła mają niestety związek z tym, co łatwo zauważyć w sklepach i na ulicach kubańskich miast.
Dla obserwatora z zewnątrz najsmutniejszym widokiem są sklepy, te w których
kiedyś można było kupować jedynie w CUPach (moneda nacional). Nie dość, że
starszą pustymi półkami, to jeszcze – nie wiem dlaczego – ich ściany, lady i w
ogóle wszystko wkoło pomalowane jest na ogół na jakiś ciemny brązowy albo bury
kolor. Od samego progu, zanim jeszcze zdąży się zauważyć ubóstwo asortymentu,
człowieka ogarnia smutek. Po wejściu ze słonecznej ulicy do takiego ponurego sklepu,
natychmiast robi się przykro. Przyjrzenie się towarom, nie poprawia nastroju.
Ponad połowa półek zastawiona jest butelkami i pudełkami rumu, reszta jest raczej
pusta. Na ladzie stoją worki z ryżem i fasolą na wagę, ale kupić je może tylko ten,
kto przyniesie ze sobą torebkę. (Wiem, że u nas też tak było, doskonale
pamiętam, jak babcia, posyłając mnie po kiszoną kapustę oprócz pieniędzy dawała
mi foliową torebkę. Ale to jednak było dawno.)
to sklep ogólnoprzemysłowy, robienie zdjęć w sklepach spożywczych wydało mi się nadmiernym nietaktem
Znacznie lepsze wrażenie sprawiają sklepy z towarami
importowanymi. Kiedyś płaciło się w nich wyłącznie CUCami (peso convertible),
teraz można czym się chce, ale ceny wciąż są zabójcze. Zwiedziliśmy taki sklep.
Najpierw trzeba było oddać do przechowalni wszelkie torby, nawet małe damskie
torebki, a potem nie wolno było robić zdjęć (chciałam dla Was sfotografować
puszkę mielonki o nazwie „Polka”, z hożą słowiańską dziewoją na etykiecie, ale
niestety, w stanowczy sposób zwrócono naszą uwagę na surowy zakaz robienia
zdjęć). Patrzeć na szczęście było wolno. Po pogodzeniu się z informacją, że
ceny nie są w CUPach tylko w CUCach (a więc 25 razy wyższe) oglądaliśmy
wszystko z rosnącym zdumieniem, a może nawet przerażeniem, kiedy przeliczyliśmy,
że za pensję lekarza można kupić 2 butelki szamponu.
- To najdroższy sklep jaki w życiu widziałem – stwierdził w
końcu mój kolega.
No właśnie, ceny norweskie, a zarobki raczej indyjskie. Po
wizycie w takim sklepie nie można się dłużej dziwić ludziom, którzy proponują
turystom zakup rumu czy cygar wyniesionych z fabryki.
Albo pani na poczcie, która sprzedała nam znaczki, pokazała
kolekcję filatelistyczną,
pani polubiła nas (być może dlatego, że mój kolega zainteresował się paletą jajek, które pani trzymała na ladzie) i przedstawiła całe filatelistyczne bogactwo Kuby
a potem półgłosem spytała:
- Macie może długopis?
Niestety chwilę wcześniej byliśmy w aptece (syrop z miodu z
propolisem kosztował 1,5 CUPa, czyli ok. 24 gr) i oddaliśmy ostatni długopis pani
magister.
w tej aptece kupiliśmy taki syrop:
w 100% naturalny, u nas pewnie eko-miłośnicy kupowaliby takie za ciężkie pieniądze, na Kubie to nie produkt BIO, tylko sposób na radzenie sobie z brakiem lekarstw
Jadąc na Kubę pamiętajcie, żeby wziąć dużo długopisów. Bo
nie tylko na poczcie czy w aptece, ale często na ulicy ludzie podchodzą i
proszą o długopis. I o mydło. U nas to wszystko kosztuje tak mało, że z łatwością można zabrać ze sobą garść długopisów i parę kostek mydła. Trzeba
tylko o tym wiedzieć, my niestety nie wiedzieliśmy, ale Wy macie pod tym
względem lepiej J
Wiem, wiem, znów się rozpisałam. Ciągle przypomina mi się coś
nowego, co koniecznie trzeba napisać. Ale już kończę! Do następnego razu!
a to taka fotka na do widzenia :)
Samochód wybieram różowy (fuksja), ten pierwszy widoczny z prawej :-)
OdpowiedzUsuńWedle życzenia szanownej Paniusi :)
Usuń