środa, 25 marca 2015

Zmiany, zmiany, zmiany...

Każda osoba, która dowiaduje się, że byłam na Kubie, zadaje mi to samo pytanie: Czy widać na wyspie skutki ocieplenia stosunków z USA?
Nie jest mi łatwo odpowiedzieć na to pytanie, bo byłam tam jedynie turystycznie, nie miałam dostępu do poważnych spraw, a poza tym, nie wiem jak Kuba wyglądała pięć czy siedem miesięcy temu. Mogę jedynie stwierdzić, że w stosunku do tego, co widziałam kilka lat temu (poprzednim razem odwiedziłam Królową Karaibów w 2006 roku), jest, co prawda nieznacznie, ale jednak lepiej.

Che, Buena Vista, to pozostaje niezmienne
Przede wszystkim, osoby wynajmujące pokoje turystom, mogą wreszcie powiesić na swoich domach stosowne szyldy, które znacznie ułatwiają życie obydwu stronom. Kiedyś dozwolone było jedynie przyklejanie na drzwiach takiej naklejki:

symbol pozostał ten sam, rozmiar tabliczki znacznie się powiększył

Ponieważ naklejka była mniej więcej wielkości wizytówki, więc poszukiwanie kwatery przypominało nieco zabawę w podchody. Dziś na większości drzwi w zabytkowych częściach miast widnieją nie tylko naklejki, ale też napisy o wolnych pokojach do wynajęcia.

El Holandes w Santiago de Cuba to kwatery do wynajęcia i całkiem dobra restauracja

Poza tym, działają prywatne restauracje. Dziewięć lat temu niby też były, ale korzystanie z nich utrudniało dziwaczne prawo, zgodnie z którym w lokalu takim mogło stać tylko 12 krzeseł. Zupełnie niezrozumiały był też przepis zabraniający podawania owoców morza, w tym tak popularnej langusty. W efekcie stołowałam się podczas poprzedniego pobytu głównie tam, gdzie nocowałam. Właścicielki prywatnych kwater zawsze chętnie przyrządzały  - nielegalnie - obiad czy kolację. Teraz sytuacja jest o wiele lepsza, 2 lata temu wszedł w życie przepis pozwalający prywatnym restauratorom posiadanie nawet 50 krzeseł. A i wynajmujący pokoje mogą legalnie karmić swoich gości, co też bardzo chętnie czynią.
Kolejną, chyba dość istotną zmianą, jest kwestia walut. Otóż Kuba to taki dziwny kraj, w którym obowiązują dwie oficjalne waluty. Obie nazywają się peso, pierwsze – połączone sztywnym kursem 1:1 z dolarem amerykańskim – ma przydomek „convertible” (w skrócie CUC), drugie zaś – warte 25 razy mniej – określa się mianem „moneda nacional” (w skrócie CUP). Posługiwanie się naprzemiennie obiema walutami przypomina zabawę w ciuciubabkę, Kubańczycy pewnie jakoś to ogarniają, przyjezdny zaś porusza się zupełnie po omacku, próbując za pomocą zdrowego rozumu zgadnąć, z którym peso ma akurat do czynienia. Żeby zabawa była bardziej atrakcyjna, obie waluty zapisywane są za pomocą takiego samego symbolu $, który dodatkowo potęguje zamieszanie nieuniknionym skojarzeniem z dolarami.

to moneda nacional (poznaje się po tym, że nie ma napisu "convertible"). Taki banknot jest jak najbardziej w użyciu, ale rzadko można dostać go w sklepie, zaradni Kubańczycy, wykorzystując fakt umieszczenia na nim twarzy Che, próbują sprzedawać turystom takie 3 peso za 3 peso (convertible), czyli 25 razy drożej. 

Wygląda to tak: podchodzimy do sklepowego okienka, żeby kupić sok z ananasa. Patrzymy na wiszącą na ścianie kartkę, na której napisano, że szklanka takiego napoju kosztuje 2$. I co teraz? Rozpoczynamy burzliwą dyskusję, w której głównym argumentem jest to, że skoro mojito kosztuje 3CUC,  a puszka napoju gazowanego 1 lub 1,5CUC, to do soku jak najbardziej pasuje cena 2CUC. 

mojito to drink dla cudzoziemców, więc i cena odpowiednia, od 2 do nawet 4CUC

Przekonana wywodami przyjaciół wyciągam z portfela banknot 3CUC i ze zdumieniem obserwuję plik pieniędzy, które dostaję w charakterze reszty. Okazało się, że sok kosztował 2 CUPy, a ponieważ 1CUC=25CUP, to oznacza, że dałam sprzedawczyni 75CUP i w związku z tym dostałam 73CUPy reszty.

bardzo popularne sklepy okienkowe. Towar też typowy, rurki, kolanka, krany
 
Macie już dość? No właśnie… Zapytacie też z pewnością, co to ma wspólnego ze zmianami, czyli tematem tej mojej przydługiej opowieści. Otóż kiedyś sklepy były podzielone na 2 kategorie, lepsze, z importowanymi towarami, przyjmowały jedynie CUCe i gorsze, straszące gołymi hakami i octem na półkach, w których można było płacić tylko w CUPach. Jakiś czas temu sytuacja ta się zmieniła i teraz we wszystkich sklepach można płacić obiema walutami, stosując oczywiście przelicznik 1:25. Chwilowo powoduje to jeszcze większy chaos (przynajmniej dla turystów), ale jest chyba krokiem w dobrą stronę. I mam nadzieję, że ścieżka ta doprowadzi wkrótce do likwidacji monedy nacional i ostatecznego uporządkowania tej sprawy.

Polepszył się też kubański transport. Kiedy przed wyjazdem studiowałam przewodniki i szukałam wiadomości o Kubie w Internecie, wszędzie było napisane, że główny przewoźnik, firma Viazul, sprzedaje bilety jedynie cudzoziemcom. Na miejscu jednak okazało się, że w każdym z autobusów, którymi przejechałam 2000 km, przynajmniej 75% pasażerów stanowili Kubańczycy. 

trochę oszukałam, jeździłam nie tylko autobusami, ale też tym samochodem (rocznik 1956)

Dla pewności spytałam jeszcze o to przewodnika, który oprowadzał nas po parku Humboldta. Potwierdził, że nie ma już żadnych ograniczeń w przemieszczaniu się po wyspie. No, prawie żadnych, bo pozostaje wciąż bariera finansowa. Żyjącego jedynie z oficjalnej pensji Kubańczyka, nie stać na bilet, który kosztuje prawie tyle co miesięczna pensja lekarza.

Jeśli jesteśmy przy autobusach, to rzuciła mi się w oczy jeszcze jedna różnica w stosunku do sytuacji sprzed 9 lat. Z ulic Hawany zniknęły sławne - choć była to raczej zła sława – wielbłądy. Wyglądały one tak:

to jedyne zdjęcie tej autobusowo-ciężarówkowej hybrydy, jakie posiadam

i stanowiły podstawowy środek komunikacji miejskiej. Teraz zamiast nich jeżdżą zupełnie zwyczajne i pewnie o wiele wygodniejsze autobusy.

Rety, myślałam, że to będzie krótki wpis, raptem parę zdań, a tu widzę, że temat rozrasta mi się i puchnie. Muszę podzielić go na 2 części. Zatem do następnego razu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz