Katar to kraj traktowany przez większość turystów po macoszemu. Dobry punkt przesiadkowy w drodze na Daleki Wschód i tyle. Czasem co najwyżej ktoś wyskoczy na parę godzin na miasto.
Ja też spędziłam tam zaledwie jeden dzień – stanowczo za mało, by poznać katarskiego ducha. Nawet nie mam pewności, czy rozmawiałam choć z jednym Katarczykiem. W hotelu, restauracji czy taksówce spotykałam wyłącznie imigrantów. W ogóle nie było po co odzywać się po arabsku.
Oczywiste jest zatem, że wiele o kuchni katarskiej
powiedzieć nie mogę. Choć ufam, że taka istnieje. W jej poszukiwaniu trafiłam
na kanał na you tubie, na którym pewna pani z nieznanego mi kraju Dalekiego
Wschodu (z alfabetu i brzmienia języka sądząc) prezentuje różne dania, w tym
lubiany przez Katarczyków balaleet. Pewności nie mam, ale wydaje mi się, że
poznała tę potrawę, pracując w domu katarskiej rodziny, a zatem, wie co
pokazuje.
Żeby zrobić balaleet należy mieć: makaron nitki, masło klarowane, nerkowce, jajko, cukier oraz szafran i kardamon.
Najpierw podsmażamy makaron na odrobinie oleju,
a gdy się zezłoci, dolewamy wody i pozwalamy my się ugotować. Następnie przerzucamy makaron do durszlaka, a na patelnię kładziemy trochę klarowanego masła. Kiedy się rozpuści, wrzucamy nerkowce i smażymy je kilka minut.
Potem dorzucamy ugotowany makaron, szafran, mielony kardamon i cukier. W przepisie było go bardzo dużo, ja dałam trochę mniej, ale jednak na tyle, by był wyczuwalny. To ważne – perwersyjna wręcz przyjemność w jedzeniu balaleetu bierze się w dużej mierze z tego, że czuć słodycz cukru.
Kiedy mamy już wszystko wymieszane, możemy zdjąć patelnię z palnika i postawić na nim drugą patelnię, na której usmażymy jajecznicę. Nie należy zbytnio szaleć z liczbą jajek – to ma być tylko subtelny akcent, więc jedno jajo w zupełności wystarczy.
Gdy jajecznica dość mocno się zetnie, dorzucamy ją do makaronu. Balaleet gotowy! Orientalny aromat kardamonu podkręcony słodką nutą makaronu – nie mogę dalej pisać, mam ochotę rzucić komputer i pobiec do kuchni robić balaleet!
To absolutnie moja najulubieńsza ostatnio potrawa. Muszę się Wam przyznać, że tekst ten piszę z pewnym opóźnieniem, pierwszy balaleet zrobiłam już jakieś 10 dni temu. Pierwszy, bo potem był drugi i trzeci. W beznadziejne grudniowe poranki, gdy za oknem ciemno, szaro i pada deszcz, jedynie myśl o tym, że zaraz zjem balaleet, potrafi zmusić mnie do wyjścia z łóżka. To najbardziej optymistyczna potrawa śniadaniowa jaką w życiu jadłam.
Nakładam ją do kolorowej miseczki przywiezionej ze Stambułu,
siadam sobie w kuchni, wdycham zapach kardamonu i delektuję się przedziwną kombinacją
makaronu, orzechów, jajek i cukru.
I od razu świat wydaje się lepszy…
Następnym razem będzie danie z Kazachstanu i to może być
prawdziwe wyzwanie! Zapraszam!
A na zakończenie jeszcze dwie fotki z katarskiej stolicy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz