poniedziałek, 21 grudnia 2020

KrajKuchnia - Kamerun

 Był taki czas w moim życiu, że kilka razy w tygodniu przechodziłam koło miejsca, z którego można było rozpocząć podróż do miasta Yaoundé. Ta nazwa bardzo silnie pobudzała w moim mózgu komórkę odpowiedzialną za chęć wyruszenia w drogę. Niestety, od tego czasu minęło co najmniej dziesięć lat, a ja wciąż nie wybrałam się do Yaoundé (po naszemu Jaunde, ale to o wiele gorzej wygląda, więc pozostanę przy wersji francuskiej), czyli do Kamerunu. 


Powodów pewnie można znaleźć kilka, ale najważniejszy z nich jest taki, że w kraju tym źle się dzieje i pobyt tam wiąże się z dużym niebezpieczeństwem. Pewnie też, dlatego nie znam osobiście nikogo, kto był w Kamerunie.

No cóż, w tym roku i tak o podróżach można wyłącznie myśleć i mieć nadzieję, że coś się zmieni. Tym określeniem obejmuję zatem także sytuację w Kamerunie. I mając nadzieję, że coś się tam zmieni i będę mogła kiedyś odwiedzić Yaoundé, przystępuję do gotowania po kameruńsku.

Poszukiwania przepisów na dania afrykańskie na ogół nie są proste, bo wiele tamtejszych liści, warzyw i innych dodatków u nas nie występuje. Tym razem także musiałam przejrzeć kilka stron internetowych, by w końcu znaleźć przepis na ndole – potrawę, która według zapewnień autorki wpisu, stanowi idealne połączenie warzyw i protein. To tak bardzo afrykańskie stwierdzenie utwierdziło mnie w ufności w autentyczność przepisu. Z energią zabrałam się więc do pracy.


Najpierw zgromadziłam potrzebne składniki, czyli: krewetki, szpinak, cebulę, orzeszki ziemne, imbir, czosnek, chili, sodę i kostkę rosołową.


A, jeszcze biały pieprz.


Krewetki posypałam solą oraz białym pieprzem i odstawiłam na bok. Szpinak pokroiłam i zblanszowałam we wrzątku z dodatkiem soli i sody (podobno pomaga zachować zielony kolor liści). Czosnek, połowę cebuli, imbir, chili i orzeszki wrzuciłam do blendera i zrobiłam z nich chropowatą pastę, dolewając trochę wody. 


Autorka przepisu drukowanymi literami napisała, że nie należy dążyć do uzyskania gładkiej masy, kawałki orzeszków mają zostać, tak, by było co gryźć. Zmiksowałam więc wszystko niedbale i wrzuciłam do garnka z gotującym się bulionem z kostki. Następnie – zgodnie z instrukcją – pozwoliłam aromatowi owiać mój dom i na chwilę przeniosłam się w myślach do Yaoundé. Po powrocie wrzuciłam do garnka szpinak i wszystko razem gotowałam kilka minut, tak, żeby woda odparowała i zawartość garnka zamieniła się z zupy w sos.


Czekając aż to się stanie, podsmażyłam drugą połowę cebuli, a gdy się zeszkliła, dorzuciłam do niej krewetki. Nastąpił moment nazwany przez autorkę przepisu „Oh honey!”. 


Jak sądzę jej zachwyt wynikał z faktu, że chwila konsumpcji ndole była naprawdę bardzo blisko. Krewetkom wystarcza bowiem kilka minut i już można je połączyć z sosem szpinakowo-orzeszkowym. A następnie zjeść.


Danie przetestowałam na A., która wydała pochlebną opinię. Obie też zgodziłyśmy się co do tego, że potrawa ma w sobie intrygującą i bardzo afrykańską nutę. Czyli jest tak, jak powinno być.

Następnym razem będzie zmiana kontynentu – zapraszam na danie rodem z Kanady!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz