Ostatnie państwo na literę j, czyli Jordania, to idealny kraj dla początkujących podróżników. Leży stosunkowo niedaleko, a jednocześnie jest wystarczająco odmienny, by mieć wrażenie odbywania dalekiej podróży.
Jest niewielki, więc nie trzeba spędzać całych nocy w niewygodnych autobusach, ale nie brakuje w nim atrakcji. Są starożytne ruiny,
miejsca ważne dla religii,
malownicza pustynia,
ciepłe morze, no i oczywiście absolutnie fantastyczna Petra.
Odwiedziłam ją dwa razy, spędzając tam w sumie pięć dni i wciąż mam poczucie, że byłam za krótko. I jeżeli tylko świat wróci na miejsce, to z całą pewnością będę chciała jeszcze do Petry pojechać.
Jeśli natomiast sami pójdziecie, dokąd akurat Wam się spodoba (trudno tam zejść ze szlaku, bo szlaków właściwie nie ma), wybierzecie własne odludne dróżki,
dotrzecie do niepokazywanych na żadnych pocztówkach rzeźbionych skał i małych świątyń, to gwarantuję Wam, że zakochacie się w Petrze.
A może gdzieś na skalistej dróżce ktoś zaprosi Was na herbatę gotowaną nad ogniskiem albo nawet na większe danie.
No właśnie – rozmarzyłam się – a tu przecież o jedzeniu ma być mowa. Kuchnia jordańska ma wiele wspólnego z kuchniami sąsiednich krajów. I trudno jest znaleźć coś, co byłoby jordańskie, a nie było jednocześnie syryjskie czy izraelskie.
Nawet książka kucharska, którą kupiłam w miasteczku koło Petry, zawiera przepisy kuchni arabskiej, bez wyszczególniania państw. Dlatego nie wybrałam dania z tej książki, tylko poszukałam w Internecie.
I nawet jeśli się okaże, że luqaimat jada się w wielu innych
krajach, to mój przepis pochodzi ze strony poświęconej kuchni jordańskiej.
Luqaimat to dość swojskie racuchy, którym orientalnego akcentu dodaje kardamon i syrop daktylowy. Ale po kolei. Najpierw należy zgromadzić składniki podstawowe, czyli: mąkę, cukier, skrobię kukurydzianą i drożdże.
Oraz syrop daktylowy, mielony kardamon i szafran.
Następnie wszystkie składniki, oprócz syropu daktylowego trzeba dokładnie wymieszać i odstawić w ciepłe miejsce do wyrośnięcie. To zawsze najtrudniejszy dla mnie moment, bo jak wiadomo – drożdże mnie nie lubią.
Przykryłam zatem miskę ściereczką, postawiłam koło kaloryfera i rozpoczęłam niespokojne oczekiwanie. Po godzinie okazało się, że ciasto nie urosło. Postanowiłam się jednak nie poddawać – dosypałam więcej drożdży, a miskę postawiłam koło włączonej kuchenki. To pomogło i po kolejnej godzinie mogłam przystąpić do smażenia racuszków.
Robi się to, kładąc ciasto łyżką na rozgrzany olej. Żeby efektywnie wykorzystać olej, wyciągnęłam do smażenia wok. Racuszki wyszły całkiem sympatyczne. Polane syropem daktylowym prezentowały się okazale.
Smakowały również dobrze, a zapach kardamonu wydobywający się z rozgryzionego racuszka w pełni usatysfakcjonował moją potrzebę bliskowschodniego klimatu.
Tak to w miłym nastroju pożegnałam literę j. Następnym razem będzie już państwo na k, czyli Kambodża. Zapraszam!
A na deser jeszcze kilka widoków Petry:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz