Co prawda, nie zdążyłam jeszcze opisać mojego pobytu w
Beninie – to co najbardziej fascynujące wciąż jeszcze układam w głowie – ale
ponieważ nagle i zupełnie niespodziewanie znalazłam się w Madrycie,
postanowiłam zrobić mały skok w bok i najpierw napisać krótko o Hiszpanii, a
dopiero potem wrócić do Afryki.
Żeby znaleźć się w Madrycie, trzeba najpierw lecieć nad
płaskim jak stół Mazowszem, potem pokonać zaśnieżone Alpy,
ten najwiekszy wzgórek to Mont Blanc
następnie surowe
Pireneje, a w końcu zadziwić się nieregularnością i nakrapianiem hiszpańskich
pól.
Po wylądowaniu natomiast, zdejmując kolejną warstwę odzieży
(bo przecież przezornie ubraliśmy się „na cebulkę”) należy zachwycić się pogodą
– mało co potrafi zmarzniętemu Polakowi sprawić taką przyjemność, jak wypicie
kawy przy stoliku stojącym na ulicy. W słońcu, z krótkim rękawem i widokiem na
kwitnące drzewa.
Dlatego Madryt polubiłam od pierwszego wejrzenia. Co prawda
nie miałam niestety czasu, by poznać to miasto dogłębnie, ale to co zobaczyłam
w trakcie krótkiego pobytu, ugruntowało pierwsze wrażenie i rozbudziło apetyt
na odbycie kolejnej wizyty.
A co takiego zobaczyłam?
Przede wszystkim ogród botaniczny, o którym opowiem
oddzielnie.
Ale też pałac królewski,
Puerta del Sol,
niedźwiedź wspinający się na drzewo truskawkowe to symbol Madrytu i zrobienie mu zdjęcia bez wycieczki szkolnej jest praktycznie niemożliwe
Plaza Mayor
i katedrę,
przed wejściem do katedry leży bezdomny Jezus
w
której niezwykle rozbudowany jest kult Jana Pawła II.
jest też pomnik, relikwie, specjalne modlitwy i tablice pamiątkowe, bowiem nasz papież konsekrował tę katedrę
Charakteryzuje się ciekawie usytuowanym na antresoli ołtarzem Matki Boskiej Almudena,
patronki Madrytu
oraz kryptami, w których chodzi się po grobach (bardzo
współczesnych) hiszpańskich arystokratów i trzeba uważać, żeby nie potknąć się
o doniczkę ani nie zdeptać żadnej wiązanki.
Odwiedziłam też przewspaniały dworzec Atocha.
gdy czeka się na pociąg w dżungli, to chyba nawet opóźnienie 74-minutowe nie jest zbyt dotkliwe
No a przede
wszystkim, pochodziłam trochę wąskimi oraz nieco szerszymi ulicami i
popatrzyłam na madryckie życie.
Takie jakby trochę mniej zabiegane niż
warszawskie. Czy to przez kwitnące drzewa, słońce, czy przez zostawione głęboko
na dnie plecaka rękawiczki i szalik?
pan wygrywał na kieliszkach i szklankach melodię z "Titanica". Bardzo ładnie
Może urzekł mnie lekki uliczny
nieporządek, a może miła uchu melodia języka hiszpańskiego, który brzmi jakby stale się czemuś dziwił i czymś zachwycał?
sklepów z akcesoriami do flamnco widziałam całkiem sporo
Nie wiadomo. Jedno jest pewne – polubiłam Madryt i postaram
się jeszcze tam wrócić. Czego i Wam życzę.
życie jest podróżą... a może to podróż jest życiem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz