Pekin – stolica trzeciego co do wielkości i najludniejszego
kraju świata, miasto 32 razy większe od Warszawy, zamieszkane przez ponad 20
milionów ludzi, którego historia sięga tysiąca lat p.n.e. Czy można je poznać w
tydzień, nawet jeśli to solidny, dziewięciodniowy tydzień? Oczywiście nie. O czym
więc ja biedna mam teraz pisać?
Wszystko co wyczytałam i wysłuchałam o Pekinie przed
wyjazdem potwierdziło się i nie potwierdziło jednocześnie. Był i szary smog
i
błękitne niebo, blokowiska i piękne zielone zakątki.
Chińskie wyroby
przerażały kiczowatością
buty-ryby
i zachwycały precyzją wykonania oraz szlachetnym
wyglądem.
1 juan to ok. 60 gr
A Chińczycy byli krzykliwi i niechętni cudzoziemcom a także pomocni i
bardzo życzliwi. A do tego wysocy!
a przede wszystkim było ich bardzo wielu
Nawet 9 milionów rowerów było i nie było, bo dużo widziałam
zaparkowanych rowerów miejskich,
ale po ulicach jeździło stosunkowo niewielu
rowerzystów. Znacznie bardziej wryli mi się w pamięć motocykliści i elektryczne
bezszelestne skutery, które ze sto razy próbowały mnie przejechać.
Gdybym jednak musiała wymienić trzy cechy Pekinu,
odróżniające go od innych znanych mi miast, byłyby to barierki uliczne, brak
świątyń i gigantyzm.
Z taką uliczną barierkomanią nie spotkałam się jeszcze nigdy
w życiu.
Praktycznie każda ulica wygląda tak: chodnik – barierka – ścieżka
rowerowa – barierka – pas jezdni – barierka – pas jezdni – barierka – ścieżka
rowerowa – barierka – chodnik. Przejście nie po pasach jest niewykonalne.
Pewnie dzięki temu, mimo intensywnego ruchu, jest podobno niewiele wypadków
samochodowych. A że życie pieszego łatwe nie jest? Tym nikt się w Chinach nie
przejmuje. Co z tego, że żeby dojść do placu Tian’anmen, widocznego jak na
dłoni i oddalonego ode mnie o 50 metrów,
niby blisko...
musiałam pokonać dwa przejścia
podziemne, dwa razy prześwietlić torbę (standardowa procedura przy wejściu do
metra, które było jedyną możliwością przejścia na drugą stronę ulicy i
dodatkowe sprawdzanie przy zbliżaniu się do placu i mauzoleum Mao) oraz okazać
paszport i wizę. Ważne, że jest porządek, a obywatele oraz zagraniczni goście
są troskliwie zaopiekowani. Teraz tylko muszą zostawić bagaże i wszelkie groźne
przedmioty typu aparat fotograficzny i już mogą udać się do miejsca kultu.
przechowalnia bagaży po drugiej stronie ulicy
Zarówno internetowe, jak i papierowe źródła ostrzegały, że żeby dostać się do
mauzoleum Mao Zedonga trzeba odstać kilka godzin.
Być może kiedyś tak było. Potwierdzają to ustawione wężowato barierki, między którymi mogłaby się wić kilometrowa kolejka oraz porządkowi z megafonami mający chyba za zadanie popędzanie zbyt wolnych turystów. Ponieważ jednak ludzi jest niewielu, krzyczą właściwie sami do siebie. Ale że zamiast marnować kilka godzin na stanie w pełnym słońcu w prawie czterdziestostopniowym upale, dostałam się do mauzoleum w kilka minut, narzekać nie będę. Zdziwię się tylko trochę. Nie kolejnej bramce magnetycznej, przez którą musiałam przejść i nie postaci w szklanej trumnie (wydaje mi się dość prawdopodobne, że to figura woskowa, zwłaszcza, że podobno po śmierci przywódcy grupa specjalistów odpowiedzialnych za uwiecznienie jego ciała, odbyła wycieczkę do muzeum Madame Tussaud). To co mnie zaskoczyło, to autentyczny szacunek z jakim Chińczycy odnoszą się do Mao.
główna brama do Zakazanego Miasta
Rok temu miałam okazję
odwiedzić mauzoleum Lenina i było to zupełnie inne doświadczenie. W kolejce pod
murem Kremla stali głównie turyści, dla których zabalsamowane zwłoki wodza
rewolucji były jakąś cudaczną atrakcją turystyczną. Natomiast w Pekinie
zobaczyłam ludzi autentycznie przejętych możliwością pokłonienia się
przewodniczącemu Mao. Bardzo dużo osób kupowało przy wejściu bukiety żółtych
chryzantem i składało je u stóp pomnika, który znajduje się w pierwszej sali
mauzoleum. Do drugiego pomieszczenia – tego ze szklaną trumną – wchodzili już z
pustymi rękami, by przez około 30 sekund nabożnie popatrzeć na woskową twarz Mao
Zedonga.
To chyba dobry moment, by przejść do drugiej
cechy charakterystycznej Pekinu. W tym mieście praktycznie rzecz biorąc, nie ma
żadnych świątyń. To znaczy są zabytkowe, użytkowane niegdyś przez cesarzy, ale
funkcjonują na zasadzie muzeum.
jedna z bardzo nielicznych świątyń - wejście biletowane
Natomiast takich zwykłych osiedlowych świątyń
parafialnych czy przyulicznych kapliczek zupełnie brak. Jedyny normalnie
działający kościół, jaki widziałam był chrześcijański, czyli należał do religii
raczej niszowej.
Przewodnik Lonely Planet podaje, że 80% mieszkańców Pekinu
jest ateistami i to najwyraźniej prawda. A jak się to łączy z czcią oddawaną
Mao Zedungowi? Ano tak, że religijność jest wpisana w naturę człowieka i do
kogoś się modlić musi…
pamiątki czy dewocjonalia?
Trzecią cechą charakterystyczną stolicy
Chin jest ogrom. Wszystko tu jest wielkie – gigantyczne blokowiska, ulice
jeszcze szersze niż w Moskwie i odległości rujnujące turystom optymistyczne harmonogramy.
Patrząc na mapę zaplanowałam miły krótki spacer przez
hutongi
do niedalekiej Świątyni Nieba.
Okazało się jednak, że do miejsca, które na papierze
znajdowało się tuż koło naszego hostelu, w rzeczywistości idzie się półtorej
godziny. Następnego dnia wymyśliłam zwiedzanie Letniego Pałacu, Ogrodu
Botanicznego, Muzeum Policji i jeszcze zahaczenie o Silk Market. I choć rano
wszystko zaczęło się zgodnie z planem, to o 18:00 wciąż miałam niezrealizowany punkt
pierwszy, a bramy prowadzące do parku otaczającego Letni Pałac już zamykali.
obejście całego jeziora zajmuje wiele godzin
Pekińskie rozmiary stanowczo mnie przerosły.
A jak wielkość przekłada się na jakość? O tym
napiszę następnym razem. Do zobaczenia!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz