wtorek, 11 kwietnia 2017

Iran, opowieść pierwsza - o ludziach.

W wielu krajach do zagranicznego turysty podchodzą – głównie młodzi – ludzie, którzy twierdzą, że chcieliby porozmawiać, żeby podszlifować swój angielski. Na ogół po krótkiej chwili wychodzi na jaw, że tak naprawdę mają nadzieję na zdobycie paru groszy w zamian za opowiedzenie o jakimś zabytkowym miejscu albo doprowadzenie do znajomego sklepiku.
W Iranie jest inaczej. Ludzie podchodzą, proszą o krótką rozmowę i rzeczywiście jedynym ich celem jest konwersacja w obcym języku.

zabytków w Iranie nie brakuje - tu kompleks Amir Czakmagh w Jazdzie


a tu Persepolis

W Kaszanie pewien starszy pan zatrzymał nas na ulicy, tylko po to, by opowiedzieć po angielsku dwa dowcipy. Pierwszy: jakie jest najdłuższe słowo angielskie? Nie wiecie? My nie wiedzieliśmy, więc pan nam wyjaśnił – smiles, bo pomiędzy pierwszą i ostatnią literą mieści się cała mila. I dowcip drugi: co będzie gdy wylejesz herbatę na koszulę? (czyli na shirt nalejesz tea) T-shirt! – zawołał triumfalnie pan, po czym pomachał nam i poszedł w swoją stronę.

gdzieś w tej okolicy poznaliśmy dwa dowcipy

Na bazarze natomiast podszedł do nas pan z 12-letnim synem, żeby ten mógł sprawdzić swoje umiejętności lingwistyczne. Ojciec podpowiadał  po cichu pytania, a chłopiec tłumaczył je głośno na angielski: skąd jesteście, czy podoba wam się w Iranie itp. Gdy zasób pytań się wyczerpał, panowie pożegnali się i poszli dalej robić zakupy.

irański bazar może wyglądać tak

albo tak


Irańczycy w ogóle są chętni do rozmowy i brak wspólnego języka nie jest w stanie ich zniechęcić. O, na przykład pan, który siedział na wielkim kole do mielenia kurkumy. 


Jest taki zaułek na bazarze w Kaszanie, gdzie można kupić rozmaite przyprawy, zioła, suszone owoce i pączki róż. Pachnie tam jednocześnie wszystkim, a w powietrzu unosi się tyle przyprawowych pyłków, że od razu chce się kichać i płakać. Tam właśnie, za workami z pieprzem i cynamonem, stoi ogromny rozgniatacz kurkumy. 


Składa się z dwóch kamiennych kręgów, jeden leży na ziemi, a drugi się po nim turla i rozciera kłącza kurkumy. Kiedyś – widać to na wiszącym obok zdjęciu – kołem kręcił wielbłąd, dziś robi to silnik jeżdżący dookoła leżącego kręgu na gumowej oponie. Obok tego urządzenia siedział pan, o którym chcę opowiedzieć.  Najpierw spytałam go czy mogę zrobić zdjęcie urządzeniu, pan się oczywiście zgodził i natychmiast rozpoczął konwersację. Trwała z dziesięć minut, podczas których pan namówił nas do zakupu rozmaitych suszonych kwiatów, liści i innych przypraw. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że przez cały ten czas pan nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Nie wiem czy tylko nie znał angielskiego, czy też może był głuchoniemy. Jak by nie było, nie przeszkodziło mu to w niczym. Demonstrował różne produkty, pokazywał jak należy ich używać i jak nam będzie dzięki temu miło i przyjemnie. A my ściskaliśmy w objęciach coraz to więcej paczuszek z listkami, kwiatkami i nasionkami. Bardzo owocna konwersacja!

taką antybakteryjną mieszankę do rzucania w ogień też kupiłam, choć nie wiem skąd ja ten ogień wezmę...

Choć trzeba przyznać, że czasami dogadanie się z Irańczykami nie jest takie proste. Ich wrodzona niechęć do mówienia o pieniądzach zderza się z naszym europejskim przekonaniem, że każda usługa musi zostać odpowiednio opłacona i wytłumaczenie sobie o co chodzi bywa niełatwe. Przychodzi człowiek na dworzec, żeby jechać, dajmy na to, do Kom. 

dworców autobusowych szczerze Irańczykom zazdroszczę

pomnik podróżnego na dworcu w Isfahanie

Kierowca uśmiecha się promiennie i szerokim gestem zaprasza do autobusu. My oczywiście chcemy najpierw ustalić cenę i kupić bilet. Nasze wymawiane głośno i wyraźnie ticket, tic – ket, tiii – ckeeet budzi w oczach kierowcy coraz większe zdumienie. Na szczęście jego pomocnik domyślił się i tłumaczy koledze, że cudzoziemcy pytają o bilet. Wymawia to dokładnie tak: bilet (wymyśliłam nie wiadomo po co ten ticket i niepotrzebnie skonfundowałam biednego człowieka, zamiast od razu mówić, że chodzi mi o bilet!). Kierowca nie ma nic przeciwko zadowoleniu swoich klientów. Chcą bilet? Proszę bardzo! Wyciąga bloczek stosownych druczków, pyta o nazwisko i pokazuje mi, że wpisuje cyfrę 3 (perskie cyfry są prawie takie same jak arabskie, czyli zupełnie inne niż te, które my stosujemy i nazywamy arabskimi) – czyli bilet jest dla trzech osób. 

tu dobrze widać piękno perskich cyfr: w górnym rzędzie 642, w dolnym 15555

Żebyśmy byli jeszcze bardziej kontenci, daje nam gumową gwiazdkę z liczbą 12. To nasz numerek na bagaże. Jeden na wszystkie trzy plecaki, których zresztą nijak nie oznacza i po dojechaniu do Kom będzie nam próbował oddać jakieś inne walizki, ale to nic. Ważne, że zagraniczni goście mają co chcieli. A teraz, skoro już dostaliście te swoje bilety to wsiadajcie, wsiadajcie.
No więc wsiadamy. Ile bilet kosztuje, dowiemy się kiedy indziej. Zresztą ceny jednostkowej nie poznamy nigdy, bo tak kierowca jak i rozmaici kelnerzy i sprzedawcy często podają kwotę nijak niepodzielną przez trzy. Dwadzieścia albo pięćdziesiąt pięć. Nie wiadomo dlaczego, ale dopóki są to niskie sumy, nie ma o co kopii kruszyć, więc płacimy bez szemrania.

W ogóle płacenie w Iranie – nie tylko z powodu niechęci do żądania pieniędzy – ale też z winy skomplikowanego systemu walutowego to poważne wyzwanie. Przez dwa tygodnie nie udało nam się opanować tej sztuki. No, ale to już temat na inną opowieść…

perskie księżniczki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz