Wstaliśmy o
świcie i o 7 rano opuściliśmy hotel w Pongsali. Na dobry początek młody
recepcjonista poinformował nas, że w mieście nie funkcjonują żadne taksówki ani
tuk tuki i że do dworca autobusowego (3 km pod górę) musimy iść pieszo.
Postanowiliśmy jednak nie poddawać się i sprawdzić okolice bazaru. I rzeczywiście, stał tam jeden tuk tuk, w którym siedziały dwie młode dziewczyny z walizkami. Niestety na wszelkie słowa typu: autobus, bus, dworzec itp. Uśmiechały się bezradnie – ich angielski nie pozwalał na nawiązanie nawet najbardziej podstawowego porozumienia.
Pongsali to główne miasto regionu północnego, dlatego znajdują się tam różne urzędy i komitety partii
Postanowiliśmy jednak nie poddawać się i sprawdzić okolice bazaru. I rzeczywiście, stał tam jeden tuk tuk, w którym siedziały dwie młode dziewczyny z walizkami. Niestety na wszelkie słowa typu: autobus, bus, dworzec itp. Uśmiechały się bezradnie – ich angielski nie pozwalał na nawiązanie nawet najbardziej podstawowego porozumienia.
Poszliśmy
zatem 50 metrów dalej do biura podróży, które poprzedniego dnia organizowało
nam trekking (pisałam o nim tu). Było to bardzo dobre posunięcie. Właściciel
biura akurat stał przed budynkiem i mył samochód. Bez namysłu zaproponował, że
podwiezie nas na dworzec.
Dzięki temu
byliśmy na miejscu już o 7:30 i mogliśmy wybrać sobie miejsca w autobusie.
nasz autobus
Ci,
którzy przyszli 15 czy 20 minut później nie mieli już tak dobrze, musieli
siedzieć na plastikowych stołeczkach albo kartonowych pudłach ustawionych w przejściu
między siedzeniami.
Na szczęście
podróż trwała tylko nieco ponad godzinę i choć dwie osoby zdążyły zwymiotować
(Laotańczycy mają bardzo wrażliwe organizmy i choroba lokomocyjna dopada ich
już po kilku minutach trzęsienia), to nikt się prawdziwie nie umęczył.
Następnym
punktem programu była łódka.
nasza łódka to ta, koło której stoją gotowe do załadunku skrzynki piwa i kanistry
Z przewodnika wynikało, że dopłyniemy nią do celu
naszej podróży, ale okazało się, że po drodze na przeszkodzie stanie nam zapora
wodna. Łodzie dopływają tylko do tego miejsca, znajdującego się 58 kilometrów
od miasteczka Muang Khoua, będącego celem naszej podróży. Ostatni kawałek trzeba
pokonać lądem, minibusem albo tuk tukiem.
Dopłyniecie
do tamy zajęło nam trochę ponad dwie godziny. Przez ten czas napawaliśmy się
pięknem krajobrazu, niesamowicie zielonymi brzegami rzeki i jej absolutnie
gładką powierzchnią, która jak w lusterku odbijała te wszystkie palmy,
bananowce, liany…
Na chwilę
przycumowaliśmy w wiosce, gdzie wysiadła płynąca z nami dziewczyna.
kapitan naszej łodzi i współpasażerka
Zabrała ze
sobą trzy skrzynki piwa, dwie palety jaj, z pięć kanistrów benzyny i kilka
kartonów z niezidentyfikowaną zawartością.
o, tu wysiadła
W jej miejsce na łódkę wsiadła
starsza pani z torbą i dwoma kurczakami
w wiklinowej klatce. Tak to w miłej sielskiej atmosferze dopłynęliśmy do
tamy. Tam czekał już tuk tuk, a w nim 6 Francuzów i kilkoro tubylców. My
dopełniliśmy składu i pojazd miał już ruszać, ale okazało się, że chętni do
podróży są jeszcze: rodzice z dwójką dzieci i samotna staruszka. Mężczyzna z
dzieckiem przywiązanym do niego chustą, z nóżkami dyndającymi poza samochodem
dla nas był widokiem zaskakującym, a może nawet zatrważającym, ale zdaje się,
ze lokalne standardy jak najbardziej dopuszczają taki styl podróżowania z
dzieckiem. Chwilę porozmawialiśmy z Francuzami, a potem zajęliśmy się
obłaskawianiem dzieci, które na widok białych potworów wpadły w ryk. Cukierki
nieco je do nas przekonały, zupełna zaś przyjaźń zapewniły lizaki (chłopiec z
kamienną miną lizał lizaka przez papierek) i samoładujące się latarki, które
nie dość, że świecą, to jeszcze bardzo ładnie hałasują (moi znajomi zawsze mają
pod ręka kilka sztuk takich pożytecznych urządzeń). Jechaliśmy tak sobie jakieś
20 minut. A potem coś stuknęło, huknęło i podróż się zakończyła. Koło się
wygięło, śruby wypadły, nie wiem jak się to fachowo nazywa, ale efekt był taki,
że staliśmy na środku drogi, a samochód nie mógł jechać dalej.
przymusowy postój
Trzeba przyznać,
że przymusowy postój wypadł nam w bardzo ładnym miejscu, w dole szumiała rzeka,
a na drugim jej brzegu wznosiły się zielone wzgórza z maleńkimi chatkami
przycupniętymi gdzieś pośród wielkiej zieleni.
No ale
cienia nie było nic a nic, jedzenia ni picia też nie i w ogóle do jakichkolwiek
ludzi było raczej daleko.
Kierowca
chwilę podumał nad zwichniętym kołem, a potem oznajmił, że zawoła pomoc i
odjechał na złapanym na stopa motocyklu. Pół godziny później powrócił
samochodem, do którego upchnął Francuzów i ich wielkie twarde walizy. Obiecał,
że potem wróci po nas i odjechał.
Kolejne pół
godziny później wrócił i wtedy zaczęły się dziać rzeczy niezrozumiałe, głównie
pewnie dlatego, że nie było nikogo, kto mógłby nam cokolwiek wytłumaczyć w
zrozumiałym przez nas języku.
Kierowca
wrócił samochodem, do którego śmiało mogło zmieścić się sześć osób, ale wziął
tylko dwoje plus worek i kartonowe pudło. Odjechał, zapewniając nas, że wróci.
Kilka minut później na motocyklu przyjechała kobieta, która zaczęła pobierać od
wszystkich opłatę. Na nasze pytanie, ile mamy zapłacić, odeszła bez słowa,
wsiadła do przejeżdżającego właśnie samochodu i zniknęła, pozostawiając
motocykl.
garaż dla motocykli w laotańskim stylu
Wróciła kwadrans później z bloczkiem biletów i wtedy stało się już
zupełnie jasne, że pani jest kasjerką i że mamy zapłacić za bilet, którego nie
kupiliśmy na początku podróży.
Następnie
wrócił kierowca i przystąpił do odkręcania koła. Przywiózł ze sobą nie tylko
śruby i klucze, ale też worek i karton tej pary, która odwiózł pół godziny
wcześniej.
Po jakimś
czasie sytuacja z kołem została na tyle opanowana, że mogliśmy jechać dalej.
Wtedy jednak okazało się, że kierowca musi odprowadzić samochód, którym
przyjechał. Znów więc opuścił nas, zapewniając, że powróci.
I
rzeczywiście wrócił. Wszyscy wsiedliśmy do środka, przy braku Francuzów w tuk
tuku zrobiło się luźno i rodzina z dziećmi mogła usiąść wygodnie na
siedzeniach. Ruszyliśmy. Kwadrans później kierowca stwierdził, że musi
napompować koło, zawrócił (o mało nie wpadając w przepaść) i ruszył z powrotem
do znanego mu punktu pompowania opon.
I tak to
podróżowaliśmy sobie miło wśród pięknych laotańskich krajobrazów.
Dzięki długim
postojom zadzierzgnęliśmy znajomość z dziećmi i ich rodzicami, tak że kiedy
trzy godziny później wyciągnęli wiklinowy pojemnik z kleistym ryżem i
paczkowane podroby, zaprosili nas do wspólnego posiłku. Może nie były to
rarytasy, ale wspólne z sympatycznymi tubylcami lepienie ręką kulek z ryżu w tuk
tuku jadącym gdzieś przez laotańskie góry, to w moim odczuciu obiad więcej
warty niż posiłek w najwykwintniejszej restauracji.
Tak więc
ogólnie trzeba stwierdzić, że podróż była udana. A kiedy po pięciu godzinach
pokonaliśmy wreszcie te 58 kilometrów i dotarliśmy do Muang Khoua, miasteczko
wydało nam się tak ładne, że postanowiliśmy zostać w nim nieco dłużej niż
planowaliśmy.
Duża w tym
zasługa Niemki, Suzanne, która spotkaliśmy natychmiast po dojechaniu do Muang
Khoua. Poradziła nam, żeby nie nocować w żadnym z miejsc polecanych przez
Lonely Planet, tylko przejść przez wiszący drewniany most
i pójść do hostelu z
pięknym widokiem na rzekę, palmy, most i ogólnie całe tropikalne laotańskie
piękno.
Tak też zrobiliśmy, a że miejsce okazało się rzeczywiście przyjemne,
zatrzymaliśmy się w nim na dwie noce. Parę minut po naszym przyjeździe
właściciel zawołał nas na kolację złożoną z bardzo dobrej fasolki, potrawki z
ogórków oraz omletów i kleistego ryżu, a także nalewanej z kanistra do butelki,
a potem do kieliszków wódki lao lao.
Podczas
kolacji poznaliśmy między innymi Polkę, która przyjechała do Azji
Południowo-Wschodniej na osiem miesięcy (rzuciła pracę, bo 26 dni urlopu to
zupełnie bez sensu i nie da się z tym nic zrobić), Niemkę podróżującą od trzech
miesięcy (rzuciła pracę, bo szczerze nienawidziła swojego zajęcia) i Włoszkę
planująca pobyć na Dalekim Wschodzie do końca kwietnia (praca rzuciła ją). Przy
tym wszystkim nasze dwa tygodnie w Laosie i zbliżający się powrót do korpożycia wydały się tak beznadziejne, że natychmiast
trzeba było wypić dodatkowy kieliszek lao lao…
na koniec jeszcze kilka widoków Muang Khoua, żebyście sami mogli się przekonać, że to naprawdę miłe miejsce
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz