niedziela, 16 lutego 2014

Kalkuta, miasto przerazajacej bogini

W kalkuckiej świątyni Kali i tak nie można robić zdjęć, więc chyba nie będziecie stratni, jeśli opiszę ją już teraz, nie czekając na kablowe połączenie aparatu z komputerem.

Bogini tej Kalkuta zawdzięcza swoje imię. Ciało Kali zostało podzielone na 51 kawałków i rozrzucone w różnych miejscach, fragment stopy upadł właśnie tu, gdzie dziś jestem, dzięki czemu miasto Kalkuta stało się nie tylko nieśmiertelne, ale też atrakcyjne dla tysięcy pielgrzymów z całego kraju (podobno świątynię Kali odwiedza dziennie 20 tysięcy osób).
Okolice świętego miejsca wyglądają tak jak każde tego typu miejsce. Kalkuta, Licheń, Watykan, wszędzie dokoła tego, co najważniejsze pełno jest kramów ze świętymi obrazkami i innymi dewocjonaliami. W tym wypadku są to kwiaty hibiskusa, obrazki bogini, miseczki ze swastyką i czerwono-żółte sznureczki do zawiązania na ręku. Wszystko wygląda dość niewinnie, więc szliśmy ulicą prowadzącą do świątyni spokojnie, bez większych emocji. Te zaczęły się po przekroczeniu bramy wejściowej, gdy zobaczyliśmy wijącą się przeraźliwie długą i poskręcaną kolejkę pielgrzymów, a nasze zmysły zaatakował zapach kadzideł i kwiatów, dźwięk setek głosów oraz wilgoć padającego coraz intensywniej deszczu. Wszystko to tworzyło oszałamiającą mieszankę, która spowodowała, że jako te owieczki pozwoliliśmy się poprowadzić pierwszemu człowiekowi, który się nami zainteresował. Jak się okazało, była to słuszna decyzja, bo sami w życiu nie ogarnęlibyśmy się w tym kosmicznym dla nas klimacie i za żadne skarby nie udałoby się nam dostać do wnętrza świątyni. Z przewodnikiem wszystko było o wiele prostsze.
Najpierw kazał nam zdjąć buty, opłukać dłonie wodą i wziąć po garści czerwonych kwiatów hibiskusa, a potem tak jakoś umiejętnie przepchał nas przez tłum, że po 2 minutach byliśmy już we wnętrzu świątyni, choć wierni musieli czekać w kolejce po kilka godzin. My zostaliśmy przepchani pod barierkami, przeciśnięci przez wąskie wejście (zdążyłam pomyśleć, że to szczęście, że wszyscy są boso, nikt nie zmiażdży mnie szpilką ani podkutym glanem) i właściwie bez udziału naszej woli ustawieni naprzeciwko ołtarza bogini śmierci i zniszczenia. Ludzie modlą się tam i próbują uśmierzyć gniew krwiożerczej bogini rzucając w jej czarne trójokie oblicze kwiatami.
W przeokrutnym ścisku nie udało mi się zobaczyć więcej niż jedno boskie oko, ale razem ze wszystkimi, ile siły w ręku rzuciłam przyniesione kwiaty. A potem fala ludzka wyniosła mnie na świątynny dziedziniec. Główna część pielgrzymki była za nami, co nie oznaczało wcale końca przeżyć, bowiem przewodnik zaprowadził nas do miejsca składania ofiar.
Zanim je opiszę, wyobraźcie sobie tę scenę: pada deszcz, stoimy boso na mokrych i zabłoconych kafelkach dziedzińca, wokół kłębią się tłumy, próbujące dostać się do świątyni, kadzidła płoną, kwiaty się sypią, kozy beczą, ludzie zawodzą...
Czujecie klimat? To teraz możemy wejść do małej kapliczki, w której są dwa ustrojone kwiatami stanowiska. Jedno służy do składania ofiary z bawołu (czarnego). Odbywa się to raz do roku w październiku. Teraz jest luty, więc kwietne podium wygląda dość niewinnie. Ale tuż obok jest drugi ołtarz, służący do składania ofiary z kozy (oczywiście też czarnej). Tu ceremonia odbywa się codziennie rano. My przyszliśmy do świątyni około 11 przed południem, więc zobaczyliśmy tylko leżący wśród kwiatów łeb kozy i krew, którą upaprane było wszystko dokoła (a my staliśmy tam boso!).
Wszystko to wyglądało dość przeraźliwie, szczególnie, że tuż obok było miejsce, gdzie szlachtowano kolejne kozy, jedne stały jeszcze żywe, inne pozbawiono już głowy, a jeszcze inne występowały już w charakterze poćwiartowanej tuszy.
Widok dość przykry, ale jak się tak głębiej zastanowić... kozy zabijane są jednym precyzyjnym cięciem i nie męczą się, a mięso przeznaczone jest dla biednych, którzy zbierają się codziennie o 4 po południu koło świątyni i dostają darmowy obiad. Więc chyba w sumie, oprócz tego, że widok krwi razi nasze wydelikacone oczy, nie dzieje się tam nic gorszego niż w tysiącach naszych ferm kurzych, świńskich, krowich itd.
W ogóle wychodząc ze świątyni, lekko oszołomiona wszystkim, co zobaczyły moje oczy, poczuł nos, stopy i reszta człowieka, pomyślałam sobie, że takie zwykłe oglądanie tego, co dzieje się w świątyni Kali, jest bez sensu. Nie mając wystarczającej wiedzy na temat hinduizmu, patrzyłam na wszystko jak na jakieś zadziwiające, egzotyczne i przerażające widowisko. A przecież stoi za tym wielotysiącletnia kultura, tradycja i religia. Te wszystkie dziwne dla mnie obrzędy maja swój sens, którego nie rozumiem i dlatego nie wolno mi wydawać sądów, oceniać, potępiać. Zamiast tego lepiej zadumać się nad ogromną różnorodnością sposobów oddawania czci temu to boskie. A potem może trochę poczytać, poszerzyć wiedzę i tolerancję...

1 komentarz:

  1. Wracaj, wracaj! Już nawet zaczęłam gotować pod wpływem Indii, a co będzie jak wrócisz!

    OdpowiedzUsuń