Ostatnie z państw na literę I, to dla mnie coś więcej niż tylko cel turystycznych wyjazdów. A wśród niezapomnianych nigdy wspomnień jest pierwszy w moim życiu łyk egzotycznego, ciepłego i wilgotnego powietrza, który zaczerpnęłam, wychodząc z samolotu na płytę lotniska w Tel Awiwie.
Ależ chciałabym teraz móc odetchnąć takim powietrzem. Niestety w tym roku muszą nam wszystkim wystarczyć podróże palcem po mapie, oglądanie starych zdjęć i … gotowanie dań z różnych stron świata.
Zatem najpierw przejrzałam moje fotografie z Izraela, a potem zabrałam się za szukanie odpowiedniej potrawy. Nie chciałam, żeby był to hummus ani falafel, musiałam więc odrzucić kilka pchających się w pierwszej kolejności dań.
Ostatecznie postanowiłam zrobić deser zwany malabi. Skonsultowałam decyzję z mieszkającą w Izraelu D., która nie tylko zapewniła mnie o popularności malabi, ale też podarowała stosowne zdjęcie.
Wynika z niego niezbicie, że mój wyrób odbiega nieco od oryginału, ale uznałam, że dopuszczalne są różne wersje i tak, jak sałatka jarzynowa w każdym domu smakuje inaczej, tak i jedno malabi może się różnić od drugiego.
Moje – zrobione według internetowego przepisu – składa się z:
mleka migdałowego i kokosowego, skrobi kukurydzianej, cukru, wody różanej,
pestek granatu i syropu granatowego.
Mleko kokosowe i prawie całe migdałowe należy wlać razem do garnka i zagotować. Czekając aż mleko zawrze, trzeba wymieszać trochę mleka migdałowego z cukrem, skrobią kukurydzianą i wodą różaną. Mieszankę tę dolewa się do garnka, gdy mleko zaczyna wrzeć. Przez chwilę gotuje się wszystko razem, cały czas mieszając i rozmyślając o tym, jak egzotyczne danie okazuje się być swojskim budyniem.
Ale w sumie, nie ma się czemu dziwić – malabi pojawiło się na terenie dzisiejszego Izraela za sprawą Turków z Imperium Osmańskiego, którzy znów przygarnęli to danie od Persów. Skoro mogło powędrować w stronę Morza Śródziemnego, to mogło też dotrzeć nad Bałtyk, tracąc tylko po drodze aromat wody różanej, uwielbianej do dziś w Iranie, a u nas jakoś niedocenianej.
No i budyń babcia zawsze polewała mi sokiem malinowym, a izraelski przepis na malawi nakazywał użycia syropu i pestek z granatu.
Co prawda ze zdjęcia D. wynika, że takie wykończenie dania nie jest obowiązkowe, ale naszukałam się granatów (chyba nie ma teraz sezonu, bo w sklepach albo nie ma ich wcale, albo są nędzne i drogie), więc nasypałam pestek od serca.
Deser wyszedł bardzo przyjemny, a do tego powspominałam sobie nieco, więc jestem zadowolona z tego zakończenia litery I.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz