Są na świecie takie miejsca, które magnetyzują samą swoją
nazwą. Jednym z nich jest dla mnie niewątpliwie Borneo. Nawet gdy wiedziałam
już co nieco o geografii świata, i tak w
moich wyobrażeniach przez wyspę Borneo zawsze płynęła wielka Amazonka, skryta w
bujnej i wilgotnej dżungli.
rzeka Brunei też niczego sobie
Po Amazonce sunęły z wolna łódki, w których
siedzieli Indianie strzelający do wrogów z dmuchawek strzałami zatrutymi
kurarą. Nad nimi latały dzioborożce i tukany, z wody co chwila wystawał łeb
aligatora, a na nabrzeżnych lianach bujały się orangutany.
o, na takich mniej więcej
Że pomieszanie z
poplątaniem? No i co z tego, pofantazjować nie wolno? O odległych krainach, do
których nigdy się z pewnością nie pojedzie, skoro nawet nie było się jeszcze w
Czechosłowacji? A jednak…
Po wielu latach, gdy od dawna już nie ma Czechosłowacji,
pojechałam oglądać Borneo własnymi oczami.
Jak się ma rzeczywistość do
dziecięcych wyobrażeń? Co prawda nie ma Amazonki, a Borneańczycy to ludzie
cywilizowani tak samo jak my, ale odrobinę tropikalnej przygody można na tej
wyspie przeżyć.
potomkowie łowców głów trzymają czaszki już tylko ku
uciesze turystów
To znaczy, można pewnie więcej niż odrobinę, tylko trzeba mieć
więcej czasu niż te marne dwa tygodnie, którymi ja dysponowałam.
Jeśli natomiast jest się na krótkich wakacjach, należy cieszyć się i z tej odrobiny. Można jej doświadczyć już kilkanaście minut od
Bandar Seri Begawan. Wystarczy wsiąść do łódki i popłynąć przed siebie rzeką
Brunei, która z rzeki miejskiej bardzo szybko zmienia się w rzekę dżunglową.
Podczas
przejażdżki nie spotkałam żadnych groźnych stworzeń, ale udało mi się wypatrzeć
nosacze – według niektórych najbrzydsze małpy świata, które żyją tylko na
Borneo.
nie mają parcia na szkło
więc od twarzowej strony pokażę je Wam na pocztówce
Nieco ładniejsze – choć to sprawa gustu – małpy miałam
okazję oglądać w malezyjskiej części wyspy. Orangutany, czyli po malajsku leśni
ludzie, na zupełnej wolności prawie już zupełnie nie występują. Trzeba niesamowitego
szczęścia i porządnego zagłębienia się w borneańską dżunglę, żeby spotkać te
zupełnie dzikie i wolne.
Na szczęście niedaleko Kuching działa ośrodek, w
którym orangutany żyją niemal zupełnie swobodnie. Mają do dyspozycji ponad 650
ha dżungli, do której turyści wpuszczani są tylko dwa razy dziennie na jedną
godzinę. Nawet wtedy nie można łazić, gdzie się chce – wchodzi się jedynie
kawałeczek, do platformy, na której pracownicy rezerwatu dokarmiają orangutany.
To czy małpy przyjdą po jedzenie, nie jest wcale pewne. W sezonie owocowym, gdy
mają wszystkiego pod dostatkiem, często rezygnują z ludzkiego poczęstunku.
Rozmawiałam z pewną Borneanką, która mimo kilku wizyt w Semenggoh Nature
Reserve, nigdy w życiu nie widziała żywego orangutana.
Ja miałam szczęście. Najpierw nad moją głową pobujał się rudy
małpiszon (szczęście podwójne – dał się obejrzeć i mnie nie obsikał),
potem po
mleko i banany przyszła, czy może przybujała się matka z dzieckiem,
orangutanice dojrzewają w wieku kilkunastu lat i w ciągu całego
swojego życia mają troje, góra czworo dzieci. Dlatego powiększanie liczebności
tych zwierząt to proces bardzo powolny
a potem…. drzewa
na horyzoncie zaczęły się kłaść, zupełnie jakby przez dżunglę przechodziło
tornado. Turyści zastygli w niemym oczekiwaniu i nawet komórki przestały robić
selfie. Z głębi lasu nadchodził King Kong. Łup, Łup – wierzchołki drzew gięły
się prawie do ziemi, gdy wielki orangutan przeskakiwał z jednego na drugi. W końcu
dotarł do platformy i zażądał jedzenia.
Młode małpy podczas posiłku wisiały
uczepione liny jedną ręką i wkładały banany
do pyska nogą. Ten dojrzały samiec nie zamierzał robić z siebie pośmiewiska. Czy
nie pozwalała mu na to duma, czy waga wielkiego cielska, to już odrębny temat. Grunt,
że jak siadł, tak siedział, za co jestem mu wdzięczna, bo przynajmniej mogłam
zrobić kilka znośnych zdjęć.
Niestety dozwolona godzina minęła jak pięć minut i
już trzeba było żegnać się z orangutanami. Może i dobrze, bo gdyby mi
pozwolono, to chyba spędziłabym z nimi cały dzień – dawno żadne zwierzęta aż
tak mi się nie spodobały.
Bliższe, samotne spotkanie z dżunglą przeżyłam w innej
części Sarawaku, czyli borneańskiego regionu Malezji. Będąc w mieście Miri,
niedaleko brunejskiej granicy, wybrałam się do Lambir Hills National Park. W przewodniku
wyczytałam, że można się tam udać na krótką i łatwą podmiejską wycieczkę. Jedzie
się 30 km za miasto, a potem spacerkiem w 20 minut dochodzi do wodospadu.
Widziałam na Dalekim Wschodzie kilka takich miejsc – wyposażonych w toalety,
sklepy i bary stojące wzdłuż wygodnych ścieżek. Dlatego nie obiecywałam sobie
niczego wielkiego i nawet przez chwilę chciałam wybrać się w japonkach. Okazało
się jednak, że nie należy ślepo wierzyć we wszystko co się przeczyta. Owszem,
prawdą jest, że Lambir leży 30 km od Miri. I że wodospad jest niedaleko. Pierwszy
wodospad, stanowiący zaledwie początek trasy, którą można iść nawet parę
godzin.
Przez wilgotną dżunglę, która kiedyś zdaje się była zagospodarowanym
parkiem, ale te czasy dawno już minęły. Idzie się zatem koło porośniętych mchem
ławeczek i zabitych deskami mostków, na których namalowano znak „idź tamtędy”
ze strzałką w stronę rzeki. No i nie ma wyjścia, trzeba zdjąć buty oraz skarpetki
i wleźć do wody (na szczęście było dość płytko).
Dodatkową atrakcją było dla
mnie to, że byłam w tej dżungli absolutnie zupełnie sama. Przed wejściem, w
siedzibie parku każdy wchodzący wpisuje się do rejestru odwiedzających, żeby w
razie czego wiadomo było, kogo trzeba szukać. Dostałam numer jeden, wiedziałam
więc, że nikt przede mną nie idzie, a te wszystkie wrzaski, buczenia, warkoty i
szmery wydaje sama dżungla. Mówię Wam, jakie to tropikalne łono natury jest
głośne! Jakby ktoś naprzemiennie włączał kosiarkę, szlifierkę i młot pneumatyczny.
taka urocza tabliczka stała przy wejściu do parku
narodowego
Wiedziałam oczywiście, że zaledwie kilka kilometrów ode mnie
znajduje się ludzki świat i że nie jestem tak naprawdę w wielkiej i dzikiej
dżungli, ale przeżycie było. Zwłaszcza gdy myślałam, że zgubiłam drogę, a jakaś
niewinnie wyglądająca roślina ukłuła mnie do krwi.
na wszelki wypadek zrobiłam jej zdjęcie
Miałam taką moją dziką Amazonię dla ubogich J I nie wiem czy
chciałabym tak naprawdę przedzierać się całymi dniami przez wilgotną i obcą
krainę. Zwłaszcza, że ciągle musiałam się wachlować, bo jak tylko na sekundę
przestałam, to zaraz pojawiały się komary. I to nie nasze nieszkodliwe
mazowieckie. Wachlowaniem walczyłam też z zalewającym mnie potem, bo choć w
dżungli panuje cień, to gorąc tam niemożliwy, a wybór między długimi rękawami
chroniącym przed insektami, a mniej grzejącymi krótkimi rękawami to wybór godny
Antygony.
najwięcej było mrówek – małych wędrujących całymi
kolumnami i pojedynczych, pięciocentymetrowych gigantów
Tylko nie myślcie, że mi się nie podobało! Bardzo jestem z
tej wycieczki zadowolona Dała mi porcję wiedzy o sobie i o świecie, jakiej
żadne internety dać nie mogą. Szczerze polecam!
zwierząt widziałam niewiele, ale udało mi się wypatrzeć
dzbaneczniki
Oj chetnie bym sie wybrala na Borneo, nawet tylko z okazji zobaczenia Nosali <3
OdpowiedzUsuńRany, bardzo ciekawe przeżycia. Ciekawi mnie tylko czy oby na pewno nic ci sie nie stało po „ugryzieniu” tej dziwnej rośliny?
OdpowiedzUsuńNa razie wydaje się, że nie... :)
UsuńI w sumie myślałam, że orangutany są czarne?!?!
OdpowiedzUsuńAleż skąd! To rube małpy są :))
Usuń