niedziela, 15 grudnia 2013

Karuzela - Bali

Karuzela, karuzela
Na mym blogu co niedziela...

Tym razem fragment mojej opublikowanej książki "Indonezja, czyli kwiaty we włosach".

indonezyjska wyspa Bali




    Obudziłam się wcześnie rano. Przez okno zobaczyłam smukłego chłopaka ubranego jedynie w dżinsy, który za pomocą długiego kija zrywał kwiaty hibiskusa z drzewa rosnącego tuż obok naszych drzwi. Sam miał już wetknięty za ucho piękny czerwony kwiat. Na jego miodowo-brązowy tors spadały kolejne kwietne kielichy. Cóż za miły poranek - pomyślałam - miały rację koleżanki, które opowiadały mi o pięknych Balijczykach. Jak ja bym chciała mieć taki kolor skóry!
    Jest taki balijski mit o stworzeniu świata. Według niego ludzie zostali ulepieni z gliny przez Wielkiego Nauczyciela (Batara Guru) i boga Brahmę. Jak wiadomo, gliniane wyroby trzeba wypalić, wstawili więc bogowie do pieca pierwszą partię ulepionych ludzi. Niestety wyjęli ją zbyt szybko, glina była brzydka, blada - tak powstała rasa biała. Drugą porcję bogowie postanowili trzymać dłużej, ale tym razem przedobrzyli, glina przypaliła się - stąd na świecie ludzie czarni. Dopiero za trzecim razem udało się, trzymali gliniane figurki w piecu dokładnie tyle, ile potrzeba, żeby uzyskać wspaniały złotawy kolor. Ci ludzie to oczywiście przodkowie Balijczyków. Patrząc na pięknego, obsypanego kwiatami chłopaka, nie mogłam się z tym mitem nie zgodzić.
    Dwie godziny później, kiedy obudziłam się po raz drugi i postanowiłam wstać, zobaczyłam, że kilka zerwanych wcześniej kwiatów jest już nad naszymi drzwiami i w lampie. Oprócz tego na stoliku na tarasie stał termos z gorącą herbatą i trzy szklanki. Zaraz też pojawił się chłopak z pytaniem, czy może już nam podać śniadanie. Po kilku minutach przyniósł tacę z naleśnikami posypanymi wiórkami kokosowymi i sałatkę owocową. W każdą miseczkę wetknięty był czerwony kwiat...

kwiaty towarzyszą Balijczykom zawsze i wszędzie

- To co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym dniem?
Po chwili zastanowienia wybraliśmy wycieczkę rowerową. Na ulicy przed hotelem wypożyczyliśmy trzy pojazdy (ja dostałam damkę z koszykiem, w którym była miseczka ofiarna z ryżem i kwiatami) i pojechaliśmy oglądać okolice Ubud.
    Bali jest wyspą wulkaniczną z czego wynika, że wszędzie jest albo pod górkę albo z górki. To drugie pozwala na bardzo miłe podziwianie krajobrazu z siodełka pędzącego roweru, bez najmniejszego wysiłku. Niestety pół godziny jazdy w dół zwiastuje mozolną i długą wspinaczkę w drodze powrotnej. Na szczęście nasze rowery miały przerzutki i dzień upłynął nam na oglądaniu przepięknych widoków, sielskich wiosek, małych świątynek, tarasów ryżowych i życzliwie do nas zagadujących ludzi.

ryżowe pola w wodzie mokną...

Pewien problem stanowił jedynie lewostronny ruch. W ogóle sposób jeżdżenia w Indonezji w niczym nie przypomina europejskiego, a jak dołożyć do tego konieczność poruszania się inną stroną, to wszystko staje się o wiele trudniejsze.Jechać prosto czy skręcać w lewo jeszcze jakoś nam się udawało, ale przy skręcie w prawo po prostu wymiękaliśmy, musieliśmy zsiadać z rowerów i przeprowadzać je przez skrzyżowanie, inne rozwiązanie groziło śmiercią lub kalectwem. Nie należymy jednak do ludzi, którzy łatwo się poddają i dlatego już popołudniu dotarliśmy do opisywanej w przewodniku jedenastowiecznej świątyni Goa Gaja, czyli Jaskini Słoni. O słoniach chyba nikt tu nigdy nie słyszał, świątynia składała się ze świętej sadzawki, do której woda leje się z brzuchów wielkich posągów oraz przylegającej do niej jaskini.

święta sadzawka

Wejście do niej prowadzi przez paszczę wykutego w skale potwora. Wewnątrz znajdują się dwa krzyżujące się prostopadle korytarze. W ciemnościach w nich panujących z trudem można dostrzec kilka wykutych w kamieniach nisz, służących prawdopodobnie ascetom do spania i medytacji.(...)
   Po wyjściu z jaskini chwilę pokręciliśmy się po dziedzińcu, a potem poszliśmy na tyły świątyni, by odpocząć na ławeczce i popatrzeć na rolników pracujących na polu ryżowym. Dżungla ciągnąca się za polem wydała nam się zachęcająca, postanowiliśmy więc wybrać się na spacer. Szliśmy zaledwie kilka minut, kiedy dżungla przeistoczyła się w coś w rodzaju parku, z dość szeroką ścieżką, obrośniętą po obu stronach bujnie kwitnącymi krzewami.

kwiaty Bali

Było tak ładnie, że poszliśmy dalej, podziwiając nie tylko kwiaty, ale też rosnące tu ananasy. Po pewnym czasie doszliśmy do jakiejś wioski, w której najwyraźniej obchodzono akurat święta. Wszystkie ulice przystrojone były wielkimi, kilkunastometrowymi "palmami wielkanocnymi", zrobionymi z liści palmowych i trzciny. Było ich całe mnóstwo, idąc ulicą miało się wrażenie, że jest się w trzcinowym tunelu. Wszędzie też słychać było śpiew. Dźwięki doprowadziły nas do świątyni, do której zostaliśmy wpuszczeni po złożeniu datku, ubraniu się w sarongi i przewiązaniu szarfą. W środku działy się prawdziwe dziwy. Wszystkie znajdujące się wewnątrz rzeźby były odświętnie ubrane w żółte i biało-czarne szaty (biało-czarna kratka to tradycyjny wzór symbolizujący odwieczne współistnienie przeciwieństw, dobra i zła, życia i śmierci itd.). Nad wieloma rozpostarte były kolorowe parasole.

w świątyni

Gdy weszliśmy na wewnętrzny dziedziniec, zobaczyliśmy, że świątynia tętni życiem. W jednym kącie kobiety wyplatały koszyczki ofiarne, w drugim siedzieli mężczyźni z uwagą słuchający kogoś, kto przemawiał do nich przebrany za potwora, z maską na twarzy. Na podwyższeniu siedział człowiek śpiewający pieśń, która nas tu zwabiła. Nagle, przez furtkę prowadzącą do następnej części świątyni wyszła procesja. Ludzie ubrani na biało nieśli w rękach lub na głowach różne dary, od ryżu począwszy na żywych prosiętach skończywszy. Podchodzili po kolei do wszystkich "ołtarzy", modlili się chwilę i szli dalej, kropiąc wszystko wkoło "wodą święconą". Zamiast kropidła używali płatków kwiatów. 

procesja w świątyni

Nie byliśmy pewni, czy wolno nam w tej świątyni w tak uroczystej chwili w ogóle przebywać, więc postaliśmy chwilę cichutko w kąciku, a potem wyszliśmy na ulicę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz