piątek, 6 grudnia 2013

Arabeski - Jordania


Znalazłam właśnie mój stary tekst o Jordanii, więc dzisiejsze arabeski będą o pustyni Wadi Rum.

Nie oglądałam w swym życiu zbyt wielu pustyń, ale skłonna jestem uwierzyć przewodnikowi "Lonely Planet", który podaje, że Wadi Rum jest jedną z najpiękniejszych pustyń na świecie. Ciągnie się ona na przestrzeni stu trzydziestu kilometrów, przysypanych żółto-pomarańczowym piaskiem. Żeby nie było nudno i żeby łatwiej było odnaleźć drogę, jadąc co chwila mija się ukształtowane w wiele ciekawych wzorów góry. Są tu skalne grzyby, mosty i inne formacje. A pomiędzy nimi nieśmiało próbują rosnąć jakieś roślinki, które bardziej przypominają wiązki chrustu niż żywych przedstawicieli flory.
skalny grzyb

          Przez pierwsze dwie godziny jeździliśmy sobie po piaszczystej drodze, Muhammad pokazywał najciekawsze i najdziwniejsze skały. Potem za kierownicą usiadł Ahmad i urządził nam mały rajd Dakar. Pędził, wzbijając tumany piachu i zjeżdżał pionowo, na łeb na szyję z wielkich wydm
Po tej dawce adrenaliny, z przyjemnością zatrzymaliśmy się na lekki obiad. Przy okazji obejrzeliśmy nasze miejsce noclegowe. Bardzo nam się podobało, ściana i dach zrobiony z koców, kilka materacy na ziemi, palenisko, na którym można nie tylko piec kurczaka, ale też zagotować wodę na herbatę, czyli wszystko co potrzeba do wygodnego spędzenia nocy. Dodatkową atrakcję stanowił most skalny znajdujący się dziesięć metrów od obozowiska. Kiedy się na niego wdrapało, można było oglądać panoramę całej pustyni.


gotujemy wodę na herbatę w naszym pustynnym mieszkanku
 
- I jak? - zapytał z lekkim niepokojem Ahmad. - Może być?
- Pewnie! - odparłam z entuzjazmem. - Tu jest przepięknie.
Zadowoleni usiedliśmy wkoło ogniska, które Muhammad rozpalił ze zbieranych po drodze gałązek. To jest pewna przewaga pustyni. Zerwana u nas w lesie czy na łące gałązka, nie zapali się za nic w świecie, jest za mokra. A tu bez problemu, podchodzisz do krzaczka, rwiesz i za chwilę masz wspaniałe ognisko.
Nad ogniem został umieszczony bardzo malowniczy czajnik. Całkiem czarny od sadzy i zdrowo poobijany, dopełnił perfekcyjnego obrazu naszego obozu.
 
herbata prawie gotowa
 
Herbata zrobiona przez Muhammada była niemiłosiernie słodka. Kiedy poprosiłam, by następnym razem wsypał ciut mniej cukru (herbaciane liście i cukier dodawane są od razu do czajnika i gotują się razem), nie posiadał się ze zdumienia. Gorzka herbata? Jak można pić takie paskudztwo?! Po krótkich negocjacjach poszliśmy na kompromis, ustaliliśmy, że odtąd będzie o połowę mniej cukru.
Po zjedzeniu tuńczyka, hummusu i oliwek, pojechaliśmy dalej. Mój kolega, który chciał robić zdjęcia ustawił się na pace naszego jeepa. Ja usiadłam z przodu, koło Ahmada, który dwoił się i troił, by pokazać nam to co na jego ukochanej pustyni najpiękniejsze.
 
takie dwie małe kropeczki pośrodku to idący Beduini
 
Samochód czasem pędził, a czasem zakopywał się w piachu. Trzeba było cofać, pokonywać przeszkody rozpędem lub je omijać. Trochę obawiałam się o stojącego z tyłu kolegę, ale dzielnie dał sobie radę. Nie tylko nie przewrócił się, ale też zrobił mnóstwo zdjęć przedziwnym skałom i pomarańczowym wydmom.
prowadzenie samochodu po takim piachu nie jest łatwe - wiem, bo spróbowałam
 
Po drodze zatrzymywaliśmy się, żeby nazbierać chrustu na wieczorne ognisko, chcieliśmy mieć go dużo, bo oprócz śpiworów było to nasze jedyne zabezpieczenie przed nocnym chłodem. W pewnym momencie spotkaliśmy beduińską rodzinę pasącą małe stadko owiec. Biedne zwierzęta próbowały wśród suchych patyków znaleźć choć odrobinkę czegoś soczystego. Ludzie zaś siedzieli sobie na kocyku i chyba nie robili nic. Trochę dziwny to był widok, na środku pustyni, z dala od wszelkich ludzkiej siedzib, mężczyzna, dwie kobiety i jeden wielbłąd, bez ruchu, jakby zastygli w pustynnej martwocie, a dokoła owce, też niezbyt ruchliwe, powoli skubiące patyczki.
Podjechaliśmy do nich, żeby załatwić wielbłąda na następny dzień. Przy okazji mój kolega chciał zrobić parę zdjęć malowniczej gromadce. Ahmed ostrzegł go, żeby nie fotografował kobiet. Mężczyznę, wielbłąda i owce może ile chce, ale kobiet nie wolno. Kolega niechętnie, ale zastosował się do przestrogi.
 
chyba niezbyt mu się chciało wozić mnie po pustyni
 
Po obgadaniu sprawy jutrzejszej wycieczki, pojechaliśmy do wioski Wadi Rum, gdzie mieszkał wujek Ahmada, właściciel jeepa.
Wioska, czy może raczej osada, to bardzo dziwne miejsce. Na zdrowy rozum, nikt nie powinien chcieć się tu osiedlać. Pustynia nie pozwala rosnąć roślinom, nie daje wody ani cienia. A jednak kilka rodzin postanowiło tu zamieszkać. Wujek Ahmada miał klockowato wyglądający dom i pustynne podwórko. W domu, jedno pomieszczenie zajmował sklep, a na podwórku, dojście do drzwi, podsypane było ziemią i obsiane kwiatkami. Nie rosły zbyt obficie, ale tu i ówdzie wystawały mizerne gałązki byczków, tak dobrze znanych z polskich rabatek.
Weszliśmy do domu na herbatę. Wnętrze było dość skromne, choć nie pozbawione znamion luksusu. W pokoju sąsiadującym z salonem, w którym nas przyjęto, nastoletni syn gospodarza, jednocześnie, grał na komputerze w jakąś grę i oglądał MTV na pokaźnych rozmiarów telewizorze.
Wujek nie tylko poczęstował nas herbatą, ale też zaproponował kupno wyrobów rękodzielniczych jego żony. Nie zdecydowaliśmy się na nic, ale ja po raz kolejny musiałam, przyciskana przez wszystkich obecnych,  przymierzyć tradycyjny arabski strój.
nie wiem dlaczego, ale Jordańczycy z upodobaniem przebierali mnie w swoje tradycyjne stroje
 
Kiedy wychodziliśmy, objuczeni garnkami i kocami, które pożyczył nam wujek, podbiegł do mnie jego syn. Przedtem nie wydawał się być zainteresowany w ogóle naszą obecnością, cały czas zajmował go komputer. Teraz podszedł do mnie, bez słowa wręczył mi byczka zerwanego z rabatki przed drzwiami i szybko schował się w domu. Nawet nie zdążyłam powiedzieć "dziękuję". Ale zdążyłam pomyśleć, że to bardzo miłe i że coraz bardziej lubię Jordańczyków.
Wracając do naszego obozowiska, obejrzeliśmy camping wybudowany przez pewną Angielkę. Zapewniał wszelkie wygody europejskim turystom. Obok stał dom właścicielki będący wierną kopią pustynnego zamku Qusayr Amra. Bez żalu minęliśmy imponującą posiadłość i udaliśmy się w stronę naszego obozu z najlepszym widokiem na gwiazdy świecące nad pustynią.
Gdy zajechaliśmy na miejsce, było już ciemno. Po drodze, siedząc na wysokiej skale, obejrzeliśmy piękny zachód słońca.
Po przyjeździe i wyładowaniu zapasów, zabraliśmy się do przygotowywania kolacji. Mistrzem ceremonii był Muhammad. Ahmad i ja pomagaliśmy mu, a mój kolega rozpalał ognisko.
Kolacja była prosta, ale pyszna. Kurczak umyty wodą z butelki, został natarty solą, koncentratem pomidorowym i sokiem z cytryny. Teraz trzeba było tylko ułożyć go nad ogniem i cierpliwie czekać. Pomagając Muhammadowi miałam okazję zobaczyć, jak na pustyni przestrzega się higieny. Woda jest zbyt cenna, by marnować ją na zmywanie. Zamiast tego, sztućce i talerze opala się nad ogniskiem. Stwierdziłam też, że tubylcy bardziej przestrzegają czystości niż my.
Kurczak potrzebował pół godziny, aby odpowiednio się upiec, dlatego Ahmad zaproponował mi spacer. W ciemnościach nocy, oświetlana jedynie przez księżyc i gwiazdy, pustynia robiła niesamowite wrażenie. Otaczające nas skały stały się białe, jakby przysypane śniegiem. Błyszczały jakimś złowrogim blaskiem. Czułam się trochę jak w scenografii do "Gwiezdnych wojen".
niestety nie zrobiłam żadnego zdjęcia nocą
 
Wdrapaliśmy się na skalny most. Siedząc na nim mogłam się przekonać co w praktyce oznacza najlepszy widok na gwiazdy. Muszę przyznać, że zaparło mi dech w piersiach (nie po raz pierwszy w trakcie tej podróży, ale cóż, taka jest Jordania). Do tej pory, najwięcej gwiazd widziałam na bieszczadzkim niebie, teraz Ustrzyki musiały spaść na drugie miejsce mojego rankingu niebieskiego, Wadi Rum jest  pod tym względem o wiele bogatsza. Przez chwilę próbowałam odnaleźć Wielki Wóz i inne znane mi konstelacje. Potem poddałam się, niebo jordańskie jest inne od polskiego, ale przecież nie to się liczy. Ważne, że gwiazd jest całe mnóstwo, świecą mocno i rzucają poświatę na pustą pustynną krainę roztaczającą się dokoła nas.
Gdy wróciliśmy do ogniska, kurczak był już gotowy. Powiedziałam, że najbardziej lubię udka i tym samym uniemożliwiłam mojemu koledze i Ahmadowi jedzenie tego smakołyku. Wszystkie udka Muhammadd przesunął w moją stronę i mam wrażenie, że gotów był pobić kogoś, kto spróbowałby mi je podebrać.
- Podobno Arabowie nie szanują kobiet - uśmiechnęłam się w duchu.
Po kolacji wypiliśmy jeszcze herbatę (prawie niesłodką) i piwo, które skądś wyciągnął Ahmad. Piliśmy je wszyscy oprócz Muhammada, który jako praktykujący muzułmanin, nie używał alkoholu. Za to musiał modlić się kilka razy dziennie. Nie traktował tego, jako czynności intymnej, tak jak to dzieje się u nas. Nie ukrywał się i nie krygował. Po prostu o określonej porze odchodził kilka kroków i wykonywał przepisane prawem pokłony. Na początku to my czuliśmy się trochę skrępowani, ale po kilku razach przywykliśmy. Zaczęliśmy, tak jak Muhammad, traktować to jak zwyczajną ludzką rzecz. No bo w sumie, ludzie publicznie upijają się i palą papierosy, czemu mieliby wstydzić się modlitwy?
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę przy ognisku, a kiedy zaczęło dogasać, postanowiliśmy pójść spać. Mój kolega już wcześniej zdecydował, że chce mieć łóżko z najlepszym widokiem na gwiazdy, zabrał więc swój materac i poszedł wspinać się na most.
 
nasz skalny most
 
Beduini i ja ułożyliśmy się wokół ogniska. Założyłam najgrubsze skarpety i polar, opatuliłam się śpiworem i kocem Ahmada, z którego wspaniałomyślnie zrezygnował na moją korzyść i szybko zasnęłam.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz