środa, 9 października 2013

Ghana i ja cz.4 - Płynie Wolta płynie...


                Piję sobie piwo, siedząc przed hotelem na plastikowym krześle z napisem „pokój i miłość”. Z kościoła naprzeciwko dobiega skoczna muzyka, z radia w recepcji płynie równie radosne, ale inne brzmienie.  Nade mną na drzewie siedzi jakieś ptaszysko i wydziera się w niebogłosy. Kogut w szalonym pędzie za kurą wpadł właśnie na nogę od stołu. Kot obserwuje tę gonitwę ze stoickim spokojem. Ot, wieczór na afrykańskiej prowincji.
                Przyjechałam tu, żeby zobaczyć zaporę w Akosombo i największy na świecie sztuczny zbiornik wodny – jezioro Woltę. Oczywiście, jak to zwykle w podróży, ciekawe było znacznie więcej  niż tylko kontemplowanie krajobrazu.
 
  po takie widoki jechałam (to nie jest zdjęcie USG tylko zachód słońca nad jeziorem Wolta)

                Zaczęło się od tego, że wyjechałam z Akry za późno. W Ghanie większość ważnych spraw – a do takich zalicza się niewątpliwie podróż – załatwia się rano. O ósmej autobusów jest dużo i szybko się zapełniają, o dwunastej w południe – czyli wtedy, gdy ja się wybrałam – jest z tym o wiele gorzej.
                Za radą kolegi z pracy pojechałam najpierw do oddalonego o 20 km od Akry miasta Tema. Tam zamierzałam się przesiąść w autobus (czy raczej tro-tro) do Akosombo.
                Na dworcu w Temie spytałam człowieka pilnującego wjazdu, gdzie mogę znaleźć  właściwy autobus. Mężczyzna zawołał siedzącego obok, schludnie wyglądającego pana w średnim wieku. Ten powiedział, żebym szła za nim i przez następne 10 minut, nie oglądając się nawet na mnie, prowadził do innego dworca. Po jakimś czasie postanowił jednak nawiązać kontakt. Zwolnił nieco i rozpoczął standardową rozmowę: skąd jestem, kiedy przyjechałam, co tu robię. Kiedy wydało się, że pracuję w Ghanie, pan spytał, czy nie mogłabym mu załatwić pracy.
- Jestem ekonomistą, pracowałem w księgowości, na pewno bym się przydał.
                Na dworcu okazało się, że nie ma już autobusu w moim kierunku. Ostatni odjechał kilkanaście minut wcześniej.
                Na szczęście mój przewodnik miał przygotowany plan B. Oznajmił, że pójdziemy do ronda, złapiemy autobus dokądś (nie zrozumiałam nazwy), a tam przesiądę się w tro-tro do Kpong. No a już w Kpong bez problemu znajdę transport do Akosombo.
                Ruszyliśmy zatem w stronę ronda. Po drodze spotkaliśmy starego znajomego mojego przewodnika. Elegancko ubrany, pobrzękujący kluczykami od drogiego samochodu stojącego tuż obok, bardzo ucieszył się ze spotkania. Okazało się, że obaj panowie pracowali niegdyś razem, ale od dawna nie mieli ze sobą kontaktu. Przez ten czas jeden został menadżerem drogiego hotelu, drugi zaś jest właściwie bezrobotny. Dorabia sobie lekcjami w jakiejś szkole, ale to raczej dorywcze zajęcie. Szkoda mi się zrobiło miłego pana, który już od dwudziestu minut starał się mi pomóc, a teraz skrępowany patrzył na dawnego kolegę. Niestety w żaden sposób nie mogłam mu pomóc. Bo choć na pytanie, czy w mojej firmie pracują też czarni, odpowiedziałam twierdząco, to jednak załatwić mu posady nijak nie mogłam.
                Gdy doszliśmy wreszcie do ronda i zostałam przekazana kierowcy tro-tro, który miał się zatroszczyć o to, bym wysiadła w odpowiednim miejscu i poszła we właściwą stronę, nadeszła pora rozstania. Zastanawiałam się, czy pan będzie chciał pieniędzy za swój wysiłek i czas mi poświęcony. Ale poprosił tylko o wizytówkę. Chyba cały czas nie tracił nadziei na znalezienie pracy za moim pośrednictwem. Niewykluczone, że w ogóle po to przesiaduje na dworcu, żeby spotkać kogoś, nawiązać jakieś kontakty. Niestety, ani nie mam wizytówki, ani nie mogę załatwić posady…
                O, właśnie spojrzałam w stronę recepcji, a tam pan wstał zza kontuaru i tańczy. Afrykanie są zupełnie nieodporni na muzykę. Jak gra – nie ma siły – muszą tańczyć. A przynajmniej kręcić kuperkiem.
w drodze do Akosombo
 
W kolejnym tro-tro, tym jadącym do Kpong (obowiązywały w nim prawdziwe papierowe bilety) wyjęłam przewodnik i zaczęłam czytać. Zainteresowało to siedzącego obok mężczyznę.
- Ta książka cała jest o Ghanie? – spytał z mieszaniną zdumienia i podziwu. Po chwili zaś dodał:
- Jak masz na imię? A od czego w twoim kraju zależy, jakie dziecko dostaje imię? Bo u nas jest tak: ja jestem Kojo, bo urodziłem się w poniedziałek. A każdemu dniu tygodnia przypisane jest odpowiednie imię żeńskie i męskie (stąd wiadomo, że Kofi Anan urodził się w piątek). Drugie imię mam po najstarszej ciotce – siostrze dziadka. A trzecie – takie samo jak wszyscy w mojej rodzinie, bo pochodzimy z królewskiego rodu i  imię jest takim naszym znakiem rozpoznawczym. A u was jak?
                No i jak miałam mu powiedzieć, że moje imię nic nie znaczy i że po prostu jego brzmienie podobało się moim rodzicom???
Zaczęłam więc od tego, że kiedyś dostawało się imię stosownie do świętego czczonego akurat w dniu swoich urodzin.
- Ale teraz już tak nie ma. Każdy daje dziecku imię jakie chce – zakończyłam z pewną taką nieśmiałością. Zmieniła się ona w zażenowanie, gdy okazało się, że trojga dumnych imion Kojo, nadał sobie czwarte, angielskie imię – David – i tak nazywają go przyjaciele. Kompletnie bez sensu.
                Z dalszej rozmowy dowiedziałam się  że Kojo vel David jest piosenkarzem i jedzie do Akosombo na występ. Serdecznie zaprosił mnie na osiemnastą do kościoła Family Life, gdzie miał śpiewać. To było do przewidzenia, przecież tu wszystko dzieje się w jakimś kościele. Co drugi budynek pełni funkcję świątyni. Najczęściej  wyglądem nie różni się od innych zabudowań i tylko po szyldzie i nieustająco dobiegającej z wewnątrz muzyce można poznać, że to kościół.

czasem trudno się domyślić sakralnego charakteru budynku. Tu widać katolicki kościół w Akosombo

                Pisałam już o tym, że Ghańczycy są bardzo religijni, ale muszę znów wrócić do tego tematu, bo niemal codziennie zaskakują mnie w tej kwestii. Do tego, że dzień pracy rozpoczynamy wspólną modlitwą, już się przyzwyczaiłam. Tylko czasami trochę przesadne wydaje mi się proszenie Pana Boga o to, żebyśmy dobrze spisali numery kontenerów  czy nie pomylili się segregując dokumenty. I tak teraz sobie myślę, że to może z tej wielkiej wiary bierze się niedoskonała – delikatnie mówiąc – jakość pracy. No bo, jeśli wszystko i  tak zależy jedynie od Boga… Ale niech tam. Bardziej zadziwiają mnie rozmowy z ludźmi. Na przykład: nasz kierowca jest niezadowolony ze swojej pracy, bo dojazdy zajmują mu za dużo czasu i wraca do domu po północy. Postanowił więc poszukać nowego zajęcia. Gdy go spytałam, czy nie boi się, że nie znajdzie innej posady, odparł z absolutnym przekonaniem, że nie będzie miał żadnego problemu, bo codziennie w modlitwie prosi o to Boga. A jak wiadomo – tu zacytuję jednego z moich współpracowników – Bóg mieszka w Ghanie. I dlatego jest to spokojny kraj i nic złego nie może się tu zdarzyć.
 
Bóg mieszka w Ghanie, nawet w budce z fast foodem noszącej nazwę „Krew Jezusa”

                Pora jednak wracać do Akosombo i jeziora Wolta. Tak jezioro, jak i miasteczko powstały na początku lat sześćdziesiątych XX wieku. Wtedy to sprowadzono tu i osiedlono robotników, którzy wybudowali  - wysoką na 124 i szeroką na 370 metrów - tamę,  spiętrzającą wody różnokolorowych Wolt. Dokładnie rzecz biorąc Wolty Czarnej, Białej i wpadającej do niej Wolty Czerwonej.  Wszystkie one biorą swój początek w Burkina Faso (stąd pewnie dawna nazwa tego kraju – Górna Wolta), a potem płyną przez terytorium Ghany i wpadają do ogromnego jeziora, które ciągnie się na długości 400km i ma powierzchnię prawie 8500km².
 
tama i maleńki fragmencik ogromnego jeziora
 
                Do Maritime Club, skąd – według przewodnika – rozciągał się piękny widok, postanowiłam wybrać się piechotą. Szłam więc i szłam, aż zaczęło mi się nudzić. A że akurat przechodziłam koło siedziby straży pożarnej, przed którą – na plastikowych krzesełkach – wypoczywało dwóch strażaków, podeszłam, żeby się dowiedzieć, jak jeszcze mam daleko.
- Do Maritime Club? – zdziwili się. – O nie, to bardzo daleko, nie dasz rady na piechotę.
- Ale jak daleko?
-Oooo, bardzo daleko.
- Ale w kilometrach ile to będzie? – nie ustępowałam.
- W kilometrach? Hmm… – pierwszy strażak zamyślił się. – W kilometrach to będzie około tysiąca.
- Tysiąca kilometrów?? – a widząc po jego minie, że to wcale nie jest żart, dodałam – Ale wiesz, że tysiąc kilometrów to jak stąd do Europy?
- A nie, tak daleko to nie jest – odparł szybko. A jego kolega sprostował:
- On chciał powiedzieć tysiąc metrów, nie kilometrów.
-Tysiąc metrów czyli jeden kilometr? – starałam się uściślić.
- Tak, jeden kilometr! – wykrzyknęli obaj z ulgą.
- To niedaleko, dziesięć minut marszu – ucieszyłam się.
- Nie! Nie! – zawołali znów chórem. – To absolutnie nie jest dziesięć minut. Ze trzy godziny będziesz szła…
Tak wyczerpująco poinformowana, postanowiłam  jednak pojechać taksówką. I okazało się, że słusznie zrobiłam, bo miałam do pokonania jeszcze jakieś 15km. Czyli strażacy mieli rację – trzy godziny marszu jak nic.


Maritime Club
 
                Maritime Club okazał się być bardzo miłym miejscem z elegancką restauracją, w której oprócz obsługi nie zastałam nikogo. Zamówiłam tilapię (najpopularniejszy w Ghanie rodzaj ryby) i poszłam do toalety, która – tak jak i cały lokal – była niezwykle luksusowa.
 
wszystko lśniące i błyszczące
 
Żeby jednak nie zapomnieć, że rzecz dzieje się w Afryce, pozwolę sobie zamieścić jeszcze jedno zdjęcie z tej samej wykwintnej restauracji.
 
skoro i tak klientów nie ma – czemu się nie przespać…
 
                Po godzinie osiemnastej pojechałam do kościoła Family Life. Gdy tam dotarłam, śpiewy i tańce już trwały. Sam kościół sprawiał dziwne wrażenie, nie zauważyłam w nim nawet krzyża. Nie było jednak wątpliwości, że trwa tu właśnie modlitwa do Chrystusa – teksty pieśni wyświetlane były na ekranie. Obok niego wisiał wielki transparent, z którego dowiedziałam się, że najważniejszym punktem programu będzie występ proroka Emmanuela. Przez pierwsze pół godziny jednak odbywały się jedynie śpiewy i tańce. Bardzo ekspresyjne i zaangażowane. Odniosłam nawet wrażenie, że niektórzy ludzie wpadli w trans, podskakując, wymachując rękami i wykrzykując wielokrotnie powtarzany refren : kłaniamy Ci się Jezu nisko, bo jesteś naszym Panem. Gdy pieśń się skończyła, nastąpiło przekazywanie znaku pokoju. Każdy chciał przekazać go jak najdalej, najlepiej aż do Europy, więc musiałam uścisnąć chyba ze sto dłoni.
                A potem pojawił się prorok. Tytułem wstępu powiedział, że objechał już cały świat. Był w tak dalekich krajach, że musiał do nich lecieć samolotem trzy dni bez przerwy.
- Oooooo – przetoczyło się przez całą salę.
- Zwiedziłem miejsca tak egzotyczne, że nigdy nie widziano tam czarnego człowieka. Dzieci z całej okolicy zbiegały się, żeby mnie dotknąć. Jedno z tych miejsc nazywa się Nowa Zelandia – kontynuował, zadowolony z wywoływanego wrażenia prorok. – W Izraelu byłem 12 razy.
- Aaaaa – znów zareagowała publiczność.
- I nigdzie, ale to przenigdzie, nie spotkałem tak pięknej, dobrej, szlachetnej i utalentowanej kobiety jak moja żona. Dlatego jest ona jedyną tilapią na moim banku!
                W tym momencie siedząca w pierwszym rzędzie kobieta wstała i pomachała do tłumu, który ogarnął szał. Ludzie wiwatowali, gwizdali i tupali. W ruch poszły bębenki i wuwuzele. Korzystając z zamieszania wymknęłam się po cichu.
                Gdy tylko stanęłam  przed drzwiami kościoła, usłyszałam wołanie muezina z pobliskiego meczetu. Kierowca taksówki, którą złapałam po chwili okazał się być muzułmaninem. Kilka wersów Koranu po arabsku nastawiło go do mnie życzliwie i bez problemu odpowiadał na pytania o współistnienie w Akosombo różnych religii. Według Osmana – tak taksówkarz miał na imię – chrześcijan jest trochę więcej niż muzułmanów. Wszyscy żyją w zgodzie i wzajemnym poszanowaniu . Całe szczęście, bo w tym kraju religia zdecydowanie nie jest czymś, co można schować za drzwiami swojego domu.
                Gdy wysiadłam z taksówki przed moim hotelem, natychmiast ogłuszyła mnie muzyka dobiegająca ze znajdującego się naprzeciwko kościoła katolickiego…
                Następnego dnia wybrałam się do miasteczka Atimpoku, w którym znajduje się jeden z dwóch mostów na rzece Wolta. Mam namyśli Dolną Woltę, czyli fragment od zapory do oceanu.

most w Atimpoku
 
                Przeszłam się po moście, popodziwiałam wystawione wzdłuż drogi stosy chlebów z wydziurkowanymi napisami „LOVE”, tace pełne krewetek i  torebki z tak małymi rybkami, że myślałam, że to suszone zioła i korzonki.
krewetki, chyba rzeczne…
 
                A potem zafundowałam sobie przejażdżkę drewnianą łódką. Bardzo przyjemnie płynie się po szerokiej, leniwej rzece. Oba jej brzegi porośnięte są bananowcami, palmami i inną roślinnością. A wkoło cisza i spokój.
 
taką łódką płynęłam
 
                Poprosiłam pana, który dla mnie wiosłował, żeby wysadził mnie gdzieś po drodze do Akosombo. Zatrzymał się w samym środku sadów bananowych, bo stwierdził, że tam właśnie jest najwygodniejsza ścieżka. Poszłam wskazaną mi dróżką. Z lewej, z prawej, z przodu, z tyłu – wszędzie były banany. Pomyślałam sobie, że gdybym tak znalazła się tu w latach osiemdziesiątych, to chyba oszalałabym ze szczęścia. Niewykluczone, że będąc dzieckiem tak wyobrażałam sobie raj. Tyle bananów! Przypomniało mi się, jak tata przysłał nam kiedyś z Ameryki karton pełen tych owoców.  Ale była uciecha! (dla mnie tym większa, że mój brat nie lubi bananów). Teraz oczywiście wszechobecne bananowce nie robiły na mnie aż takiego wrażenia, ale i tak było miło.
 
bananowce aż po horyzont
 
                Nie bardzo wiedziałam tylko, po co kiście owoców na każdym krzaku zapakowane były w niebieską folię. Ochrona przed ptakami? Przed owadami raczej nie, bo folia była dziurkowana… Spytałam o to, idącego z przeciwka mężczyznę. Pech chciał, że był to – w sumie dość rzadki w Ghanie - przypadek człowieka nie mówiącego zupełnie po angielsku. Bardzo chciał mi wytłumaczyć, macał folię, machał rękami, jednak nie zrobiłam się od tego ani trochę mądrzejsza. A że idąc przez sad nie spotkałam nikogo więcej, sprawa pozostaje  w dalszym ciągu do wyjaśnienia. Może ktoś z Was wesprze wiedzą?
                Żeby w pełni wyczerpać temat Wolty, muszę jeszcze wspomnieć o miejscu, w którym wpada ona do oceanu. To co prawda była inna wycieczka, ale rzeka ta sama, więc zmieści się w tym odcinku.
Otóż Wolta płynie sobie malowniczo od zapory w Akosombo przez tereny południowej Ghany (Volta Region) jeszcze około 100km (obliczenia własne za pomocą centymetra krawieckiego), a potem łączy się z wodami Zatoki Gwinejskiej. Połączenie to jest bardzo efektowne – z jednej strony spokojna rzeczna woda, z drugiej szalony ocean, a pomiędzy nimi kreska, jakby narysowana przy linijce.
 
patrząc od góry: niebo, ocean, rzeka
 
Prawdę mówiąc, nigdy nie przypuszczałam, że to tak wygląda. To zdjęcie zrobiłam podczas wycieczki do miejscowości Ada Foah. Oprócz samej wody, ciekawe było tam również obserwowanie brzegu – groźnej plaży nad oceanem i przyjaznej rzecznej. Co kto lubi, do wyboru.
 
plaża oceaniczna
 
i plaża rzeczna tuż obok
 
                No, teraz to już chyba wszystko. Żegnam się do następnego razu i dołączam na zakończenie jeszcze jedno zdjęcie Wolty.
 

No dobra, może dwa…
 

PS: Jeśli ktoś zastanawia się co to jest banku, to spieszę donieść, że to takie fufu tylko kwaskowate i używane nie do zupy, a raczej jako dodatek do mięsa lub ryby.
 





4 komentarze:

  1. to jest niesamowite ....słońce, plaża na której nikogusieńko nie ma i szum wody, Żeby tak można było tylko przez chwilę....ale taką łódeczką bez kapoka o nie!!

    OdpowiedzUsuń
  2. zapomniałam jeszcze o zimnym piwku ...i chyba tak wygląda raj

    OdpowiedzUsuń
  3. fajne jest to, ze komentarze z nowych miejsc odwiedzanych przez Ciebie bogato ilustrujesz zdjeciami, ale takimi lodkami to prosze nie plywac , widoki cudne, a ta woda to nawet z takiej odleglsci uspokaja

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowny jest ten wypoczywający, w stosownej pozie, na widoku wszystkich, lekko zakurzony człowiek. Niezwykle mnie rozbawiło to zdjęcie, chociaż nie wiem czy podobałoby mi się to aż tak, gdybym chciałabym obok zakosztować specjałów tamtejszej kuchni...ech życie jest takie męczące:)
    Z wszystkich tekstów jasno wynika, że jednak wiele rzeczy należy im wybaczać i za bardzo nie przywiązywać się do europejskich konwenansów:)

    OdpowiedzUsuń