poniedziałek, 14 października 2013

Ghana i ja cz. 6 - Rozkosze ghańskiego stołu


Zgodnie z obietnicą, zaczynam od rozwiązania zagadki. Odpowiedzi padło wiele, żadna jednak nie była prawidłowa. Nic w tym dziwnego, bowiem czegoś takiego w Polsce i w większości innych krajów nie ma.

tak wyglądała fotozagadka



a oto fotorozwiązanie. Już wiecie?

Kije do robienia fufu, niezbędne w każdym gospodarstwie domowym, kupuje się oczywiście na bazarze.


nowe czyściutkie kije


W miarę używania, główki ciemnieją i stają się takie rozciapirzone, jak ta z pierwszej fotografii. Wtedy się je strzyże. Kilka razy można taki zabieg powtórzyć, a potem kupuje się nowy kij. Trzeba to zrobić koniecznie, bo fufu jest podstawą ghańskiej kuchni. Można je zrobić z jamu albo z kassawy i plantana. W obu przypadkach należy warzywa ugotować, a potem utłuc, dolewając stopniowo wodę, aż uzyska się lepką gumiastą konsystencję. Zawsze porównywałam fufu do naszych klusek śląskich, bo to i smak podobny i ciągnie się tak samo. Ale okazało się, że tutejsza potrawa różni się jednak zasadniczo – oprócz jamu (lub kassawy i planatanów) nie dodaje się już innych składników. Żadnej mąki czy jajek. No i nie gotuje się. Po odpowiednim ubiciu fufu jest gotowe do spożycia. Dlatego trzeba porządnie je utłuc. To zajęcie wyczerpujące i długotrwałe. Potrzebne są do niego dwie osoby – jedna stoi i wali, a druga podlewa wodą i podsuwa masę, pod uderzenia kija. I nie wiadomo, które zadanie gorsze – ubijanie wymaga sporo wysiłku, ale podsuwanie jest niebezpieczne, jeśli się nie zabierze w porę ręki to można nieźle oberwać.


początkowa faza, kassawa jeszcze w kawałkach

Ponieważ przyrządzenie fufu jest czasochłonne, robi się je zazwyczaj w niedzielę, kiedy jest więcej czasu. I wtedy też się je zjada, bo takie utłuczone warzywa nie nadają się do przechowywania.
                Nieodłącznym towarzyszem fufu jest zupa z orzechów palmowych. Ja kupiłam  w puszce, ale Odette robi ją samodzielnie.





orzechy palmowe - w puszce i w naturalnej postaci

                Orzechy też trzeba utłuc, ale to lżejsza praca – mniejszy moździerz, krótszy kij i tylko jedna osoba. Najżmudniejszym etapem jest wybieranie pestek z ubitych orzechów. Z tych pestek robi się potem – ceglastej barwy - olej palmowy, bardzo popularny w ghańskiej kuchni. Ale to już chyba zajęcie dla tłoczni. W domowych warunkach pestki są wyrzucane, a z orzechów Odette gotuje w kociołku zupę. Ustawia mały palnik w ogródku pod płotem, wrzuca orzechy, kurczaka, suszoną rybę (jak pamiętacie, bez tej ryby zupa byłaby bez smaku, bo kurczaki w Akrze są do niczego) i gotuje czerwonawą tłustą zupę. Je się ją razem z fufu. To znaczy podaje się w osobnych miskach, których zawartość należy zmieszać i jeść odrywając kawałki zamoczonego w zupie kluchowatego fufu. Savoir vivre nie przewiduje podawania do tej potrawy sztućców. Do większości innych tradycyjnych dań, też zresztą nie. Je się rękoma, które potem można umyć w podawanej do stołu misce wody. Na ogół, czy to w restauracji czy też w domu, stawia się na stole naczynie z wodą, mydło w płynie i serwetki. Gość po konsumpcji myje ręce i już. Właściwie jedną rękę, bo je się tylko prawą, więc jeśli trzeba w czasie posiłku odebrać telefon, coś podać czy się podrapać – nie ma problemu. To znaczy Ghańczyk nie ma problemu. Ja mam utytłane obie ręce i jeszcze plamy na spodniach. A i tak, jak do tej pory odważyłam się jeść w ten sposób jedynie dania „suche”, zupa to wyższa szkoła jazdy.
                Innymi popularnymi potrawami są banku i kenkey. Wyglądem przypominają fufu, ale zrobione są z kukurydzy (do banku dodaje się jeszcze plantana i kassawę). Oba są odrobinę kwaskowate i według mnie takie sobie. Choć dobre kenkey da się zjeść.




kenkey zawinięte w liść kukurydzy. Koniecznie z shito – ciemnym, ostrym sosem paprykowym

mój kolega, Sprawiedliwość demonstruje, jak powinno się jeść kenkey. W wazie sos shito
                W którymś z poprzednich odcinków napisałam, że banku nie je się z zupą. Muszę sprostować, podobno z zupą też można. Ale chyba fufu nadaje się do tego lepiej, bo nigdy jeszcze nie widziałam banku w zupie.
                Danie ghańskie, które chyba lubię najbardziej to red red – gulasz z fasoli ze smażonym plantanem. Jest naprawdę smaczny, o ile nie zapomni się powiedzieć kelnerowi, żeby zrobili nieostre. W przeciwnym razie spali człowieka na wiór. Tubylcy wszystko jedzą straszliwie ostre. Nawet potrawy dla małych dzieci są takie, że 80% Polaków nie byłoby w stanie tego przełknąć. Ale – jak mówi Odette – dziecko musi się przyzwyczajać. Głównym sprawcą tego palenia w przełyku są malutkie śliczne papryczki, które zawsze kuszą mnie swoim wyglądem. Raz kupiłam najmniejszą możliwą ilość, a potem rozdałam wśród domowników, gdyż 2 takie maleństwa w zupełności wystarczą, żeby pikantne było wszystko co ugotuję tu przez następne trzy miesiące.


choć nie większe od czereśni – mają szatańską moc

Wracając do red red, to serwowany jest zawsze ze smażonym żółtym plantanem. Bo te warzywa - czy może owoce? –występują w dwóch wersjach – zielone je się gotowane, a żółte smażone. I te są właśnie najsmaczniejsze – takie skrzyżowanie frytek z bananem. Robi się też z nich czipsy, które w smaku są bardzo podobne do ziemniaczanych. Gdyby ktoś chciał spróbować, to przy ul.Wilczej w Warszawie jest mały sklepik prowadzony przez Afrykańczyków. Tam można kupić plantany. A potem trzeba tylko rozgrzać na patelni olej i smażyć pokrojone w plasterki plantany, aż nabiorą złotej barwy. Szybkie, łatwe, smaczne i prawdziwie afrykańskie!


 red red oraz plantany – żółte i zielone

                Gdy już nasycimy się daniem głównym – a porcje tu są zawsze obfite – pora na deser. Choć Ghana jest największym na świecie producentem kakao, o dobrą czekoladę tu trudno. W lepszych sklepach można kupić, za ciężkie pieniądze, znane zagraniczne marki słodyczy. Ale spotkać coś lokalnego i dobrego, nie jest łatwo. Dlatego lepiej nastawić się na inne smakołyki. Przede wszystkim racucho – pączki, o których już kiedyś pisałam. Kupuje się je od przydrożnych sprzedawczyń, ale raz napotkałam miejsce, gdzie były smażone. Taki świeżutki pączek jest naprawdę pyszny.


jeszcze pływają w oleju…

Z mniej kalorycznych rzeczy jada się tu owoce i orzeszki. Te pierwsze to ananasy i banany. No i paw paw. Nie wiem, jak Wy, ale ja nie spotkałam się wcześniej z tym owocem. Kupiłam więc oczywiście, żeby spróbować. Od Odette dowiedziałam się, jak się go je, a pozostałe, bardziej naukowe dane przytaczam za biuletynem warszawskiego Ogrodu Botanicznego.


paw paw w całości i po przekrojeniu

Otóż, owoc ten – nazywany indiańskim bananem – jest bardzo pożywny i ma sporo witamin, ale pod warunkiem, że jest dojrzały. Jeśli nie – zawiera toksyczne alkaloidy, które mogą powodować zatrucia. Zanikają one w miarę dojrzewania owocu. No cóż, ten który kupiłam był jeszcze lekko twardawy, może dobrze, że zjadłam na razie tylko połowę…
Bardzo popularne są też orzeszki ziemne. Na ulicy kupuje się je w łupinkach, zapakowane w małe foliowe woreczki. W sklepach natomiast są łuskane i – z nieznanych mi przyczyn – zawsze w butelkach.


różni producenci i różne pojemności, ale zawsze w butelkach

Ponieważ Ghana jest nowoczesnym krajem, a w Akrze mieszka bardzo dużo cudzoziemców, ogólnodostępne są też europejskie towary. Niestety, zarówno ich jakość, jak i cena, pozostawiają wiele do życzenia.


dżem niby polski, ale chyba drugiej kategorii

Wygląda to tak, że stojąc przed lodówką z serami lub półką z pieczywem, chce mi się płakać. Wszystko nie takie i jeszcze okropnie drogie. Głównie są to towary sprowadzane przez Libańczyków, stąd prawie na wszystkim arabskie napisy. Ale ceny raczej norweskie. Znajomy Jordańczyk wyliczył, że tutaj za 5 placuszków pity (płaski arabski chleb) płaci dokładnie tyle, ile w Ammanie za 3kg tego towaru.


twarożek (gdyby przypadkiem ktoś nie znał arabskiego), za który zapłaciłam 40zł!


a nad chlebem to tylko siąść i płakać…

Dlatego, żeby nie psuć sobie humoru, często stołuję się na mieście. Restauracji jest w Akrze sporo, szczególnie chińskich i indyjskich. No a tam to już nad wyraz przyjemnie :)
A na ochłodę po gorącym afrykańskim dniu, lodowato zimny Star lub Club w butelkach 625 ml.


podpis chyba zbędny

Żegnam się ghańskim pomidorkiem. Do następnego razu!


PS: Zawsze musi być PS. Tym razem pomyślałam, że może nie każdy wie, jak wygląda jam. A to najważniejsze tu warzywo. Nie tylko robi się z niego fufu, ale też smaży jak frytki (które kupuje się na sztuki) oraz gotuje i je jak nasze ziemniaki.


surowy jam



4 komentarze:

  1. Nareszcie jestem pierwsza! I choć z ogromną przyjemnością czytam to co dla nas piszesz, to nie jestem pewna czy potrawy, które w tak nieciekawy sposób wyglądają na talerzu, są smaczne. Co prawda nasz bigos też do "eleganckich" potraw nie należy, więc może i te są całkiem smaczne:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj. Wreszcie jakieś konkrety. Kupiłem dziś yam i od 2 godzin szukam jak go przyrządzić. Korzeń waży około 2 kg. Spróbuję ugotować pokrojony w plastry. Chętnie zrobiłbym frytki, ale synowa karmi piersią wnuka i wolę nie ryzykować. Może kiedyś w przyszłości spróbuję polskiej wersji fufu (z pałką do ucierania ciasta) jeżeli żona zgodzi się podsuwać kawałki pod tłuczek. Krzysztof

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Życzę smacznego i czekam na wrażenia. Szczególnie z tego ucierania pałką. Pozdrowienia dla żony! :)

      Usuń
    2. Yam można bez problemu jeść kiedy karmi się piersią. Dzieci żyją :) ja najbardziej lubię ugotowany jak ziemniaki ( w grubych 2,5 cm plastrach) podany z sosem pomidorowym na ostro z mięsem.

      Usuń