czwartek, 19 maja 2016

Obiady czwartkowe

Co ma zrobić człowiek, którego proza życia oplotła tak gęstą siecią, że mimo słońca, majowej zielni, bzów i konwalii, świat wydaje mu się szary i nijaki? Ja w takiej sytuacji idę do kuchni i z półki z książkami kucharskimi wyciągam moją ulubioną „Jerozolimę”. 

Jeruzalem



Najpierw długo oglądam zdjęcie starych Arabów grających w tryktaka w jerozolimskiej kawiarni, chwilę kontempluję budzenie się motyli w moim brzuchu, a potem już zupełnie zapominam o Bożym świecie, o obowiązkach oraz terminach i wyciągnąwszy z szuflady woreczki z przyprawami, gotując za każdym razem inną fantastyczną potrawę wyruszam w świat.
Tym razem mojej kuchennej podróży towarzyszyła ryba z płatkami róż.

moja ryba pochodziła chyba z Bałtyku i jest bardzo mało prawdopodobne, żeby sprzedawano ją na tym jemeńskim targu rybnym, ale Jemen wspominam często nawet bez okazji, więc i tym razem mi się przypomniał

Przepis jerozolimski nakazuje zamarynować filety rybne w harissie. Wracając z Tunezji nawiozłam jej całe mnóstwo, ale ponieważ było to prawie dwa lata temu, więc zapasy dawno się wyczerpały. 

mówię harissa, a widzę to...

Ale to nic – harissę można zrobić samemu. Trochę to więcej roboty, ale za to ile przyjemności! Szalenie lubię takie mieszanie przeróżnych przypraw – z tego słoiczka pół łyżeczki, z tej torebki szczyptę, a z tamtej dwie szczypty – zupełnie jakby tworzyło się jakąś tajemną miksturę. A zatem mieszając kmin i mieloną kolendrę z siekaną cebulą, pastą pomidorową i sambal oelek oraz piklowanym indyjskim czosnkiem (to takie dalekowschodnie dodatki mojego pomysłu) zrobiłam sos niedokładnie taki jak prawdziwa harissa, ale zbliżony do niej i całkowicie mnie zadowalający.  
Sosem tym obłożyłam rybę i poszłam oglądać zdjęcia z Tunezji, dając dorszowi czas na nasiąknięcie przyprawami.


Dwie godziny później 

w czasie tych dwóch godzin byłam tu

i tutaj

i tędy też się przeszłam

przystąpiłam do smażenia ryby i wspominania innych części świata. Dolewając dwie łyżki kakaowego winegretu, spacerowałam po ulicach Akry


 i słuchałam szumu potężnego oceanu. Potem skoczyłam na chwilę do hałaśliwego Bangkoku, bo tam właśnie kupiłam cynamon, który dodałam do ryby.

na tej ulicy, ze sto metrów od tego miejsca kupiłam cynamon i cały worek kolorowego szafranu

 A po kilku minutach wróciłam z Afryki i Azji, bo przyszedł czas na dorzucenie garści żurawin i łyżki miodu – a to wiąże się raczej z podróżowaniem po naszym pięknym kraju. Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie, żebym podczas jakiejś wycieczki rwała żurawinę, ale i tak kojarzy mi się z takimi na przykład widoczkami:


Kiedy wszystko się już razem wymieszało, słodkie złagodziło ostre, kwaśne wydobyło smak słonego i ogólnie całość nabrała naprawdę przyjemnego smaku, położyłam solidną porcję ryby na kopczyk z ryżu i posypałam wszystko obficie świeżą kolendrą oraz suszonymi płatkami róż.

naprawdę dobre!

A potem jadłam sobie ten efekt terapii podróżniczo-kuchennej, a szara sieć robiła się coraz cieńsza i cieńsza…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz