wtorek, 19 sierpnia 2025

Kolumbia - początek

 To, czy dany kraj trafi na listę moich ulubionych, zależy między innymi od tego, jak czuję się w nim w japonkach i nieco złachanych spodniach. Pamiętam, że będąc w Meksyku, w pewnym momencie pomyślałam, że powinnam się jakoś porządniej ubrać. A na przykład w Indiach albo Beninie zawsze czuję się na miejscu i to mi się bardzo podoba.

Santa Marta w Kolumbii

 I w Kolumbii też tak było. 

Poza tym, otaczający mnie ludzie sprawiali wrażenie przyjaznych i pomocnych. Od razu na lotnisku w Bogocie ktoś zapłacił za mój bilet autobusowy, bo okazało się, że nie da się go kupić u kierowcy. 

a podróż umilali muzycy

A potem, gdy po straszliwie długiej podróży dotarłam wreszcie do hotelu i postanowiłam mimo wielkiej senności wypić jedno powitalne piwo, na moim stoliku zaraz pojawiła się druga butelka, którą zasponsorowali dwaj panowie siedzący przy barze.


Uznałam, że to dobry znak i że chyba polubię Kolumbię.

Następnego dnia rano poleciałam do Santa Marty nad brzegiem Morza Karaibskiego. Zobaczyłam je od razu przez lotniskowe okno i znów pomyślałam, że mi się tu spodoba.

zaraz po wyjściu z rękawa

Santa Marta to najstarsze kolumbijskie miasto. Obchodzi właśnie 500-lecie istnienia, o czym informuje wszędzie – na lotnisku, 


w sklepie z balonami, 


na ulicach i placach. Poza tym, mieszkańcy Santa Marty szykują się chyba do hucznych obchodów rocznicy, bo w wielu miejscach widziałam grupy taneczne ćwiczące do występów.



Choć zdaje się, że Kolumbijczykom nie potrzeba aż 500. rocznicy, by śpiewać i tańczyć. Na bulwarze ciągnącym się wzdłuż morskiego brzegu, gdzie wieczorami spotykają się i turyści i miejscowi, widziałam na przykład grupkę pań w towarzystwie mariachi (a przynajmniej tak nazywaliby się w Meksyku). Śpiewali z okazji urodzin jednej z kobiet (i to wcale nie pięćsetnych).


Na tym samym bulwarze po raz pierwszy zaskoczył mnie język kolumbijski. Oczywiście jest to hiszpański, ale występuje w nim wiele słów mogących zmylić obcokrajowca. Ja nabrałam się na spacerujących wzdłuż brzegu ludzi z termosami i kubkami jednorazowymi. Idąc, głośno wołali: tinto, tinto!, co jak wiadomo po hiszpańsku jest określeniem czerwonego wina. Pomyślałam sobie, że miło będzie napić się łyczek wina z widokiem na zachód słońca nad Morzem Karaibskim


 i już chciałam zatrzymać sprzedawcę, ale coś mnie tknęło. Przyjrzałam się dokładniej, a potem jeszcze sprawdziłam w Internecie. No i okazało się, że tinto w Kolumbii to nie żadne wino, tylko czarna kawa.

Kolumbia jest trzecim największym producentem kawy na świecie, 


ale niestety mieszkańcy tego kraju nie pijają zazwyczaj zbyt dobrej kawy. Jak wyjaśnił pan, który oprowadzał po plantacji w okolicach Salento – wszystko, co najlepsze idzie na eksport. Kolumbijczycy zaś najczęściej zadowalają się ziarnami drugiego gatunku. Z nich właśnie parzy się popularne tinto. Ale oczywiście dobrej kawy też można się napić. Najlepiej w regionie nazywanym Eje Cafetero, gdzie, ze względu na ukształtowanie terenu uprawiana jest głównie arabica.

plantacja kawy

No i tak zamiast pisać o Santa Marcie, wytworzyłam groch z kapustą. Trudno, niech to będzie tekst wprowadzający do opowieści o Kolumbii, kraju bardzo różnorodnym, wielokolorowym i na pewno wartym bliższego poznania.



O kawałeczku, który udało mi się zobaczyć, napiszę już niebawem. Do zobaczenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz